[ Pobierz całość w formacie PDF ]

DANIEL SILVA

       

       

      

ANGIELSKI ZABÓJCA

        

       

(Przełożyła: Piotr Budkiewicz)

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

 

 

 

 

 

      WYDAWNICTWO MUZA

      2003

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

        Phyllis Grann, wreszcie,

        i jak zawsze mojej żonie Jamie

        oraz moim dzieciom: Lily i Nicholasowi

       

Gnom: według dawnych wierzeń ludowych duch

        podziemia, usposobienie żywiołowych sił ziemi, uważany

        za ducha kopalni, kamieniołomów itp.

                                                                Słownik języka polskiego PWN

       

              Zatajanie przeszłości to szwajcarska tradycja

        Jean Ziegler, The Swiss, the Gold, and the Dead

 

       

 

       

Prolog

 

Szwajcaria 1975

       

Marguerite Rolfe kopała w ogródku, gdyż w gabinecie męża odkryła pewną tajemnicę. Jak na prace ogrodowe było już dość późno, grubo po północy. Wiosna roztopiła ziemię; grunt stał się miękki i wilgotny, a łopata bez trudu dawała się wbijać w glebę, dzięki czemu kobieta mogła pracować niemal bezszelestnie. Była z tego zadowolona. Jej mąż i córka spali w willi, nie chciała ich budzić.

        Dlaczego nie mogło to być coś prostego, jak choćby listy miłosne od innej kobiety? Wybuchłaby awantura, Marguerite wyznałaby prawdę o własnym związku. Obydwoje zapomnieliby o kochankach i po jakimś czasie sytuacja w domu powróciłaby do normy. Nie znalazła jednak listów miłosnych, tylko coś znacznie gorszego.

        Przez chwilę obwiniała samą siebie. Gdyby nie przetrząsała jego gabinetu, nigdy by nie natrafiła na te zdjęcia. Resztę życia spędziłaby w słodkiej nieświadomości, żywiąc szczere przekonanie, że jej mąż jest tym, za kogo się podaje. Teraz jednak już wiedziała. Ten człowiek okazał się potworem, a jego życie pasmem kłamstw: definitywnych i starannie ukrywanych. Dlatego też ona sama była ich częścią.

        Marguerite Rolfe skupiła się na pracy, powoli i zdecydowanie zmierzając do celu. Po godzinie skończyła. Uznała, że wykop jest odpowiedni: liczył około dwóch metrów długości i sześćdziesięciu centymetrów szerokości. Piętnaście centymetrów pod powierzchnią ziemi natrafiła na warstwę gliny, toteż dół musiał pozostać płytki. Nie miało to znaczenia. Wiedziała, że potrzebuje go tylko tymczasowo.

        Uniosła broń. Była to ulubiona strzelba jej męża: wspaniała robota, ręcznie wykonana dla niego przez mistrza rusznikarstwa z Mediolanu. Już nigdy z niej nie skorzysta. Ta myśl sprawiła jej satysfakcję. Pomyślała o Annie. Nie obudź się, Anno. Śpij, kochanie.

        Potem weszła do dołu, położyła się na plecach, wsunęła koniec lufy w usta i pociągnęła za spust.

       

        Dziewczynę zbudziła muzyka. Nie rozpoznała tego utworu i zastanawiała się, jak udało mu się dotrzeć do jej umysłu. Przez chwilę dźwięki rozbrzmiewały w jej głowie serią nut, spokojnie cichnąc. Nie otworzywszy oczu, wyciągnęła rękę i przeszukała fałdy pościeli, dłonią natrafiając na leżący kilka centymetrów od niej instrument. Przesunęła palcami po wąskiej talii, smukłej, wytwornej szyjce, ku pełnej gracji krzywiźnie ślimaka. Ubiegłej nocy się kłócili. Teraz nadeszła pora, aby zapomnieć o dzielących ich różnicach i zawrzeć pokój.

        Lekko wstała z łóżka i włożyła szlafrok. Czekało ją pięć godzin ćwiczeń. Trzynaście lat, czerwcowy, skąpany w słońcu poranek... a ona właśnie tak musiała spędzić ten dzień i każdy inny tego lata.

        Rozciągając mięśnie karku, wyglądała przez okno na skąpany w kwiatach ogród. Przed jej oczyma rozpościerał się melanż wiosennych barw. Za ogrodem wyrastało strome zbocze doliny. Wokół piętrzyły się spowite śniegiem szczyty gór, połyskujące w jaskrawym słońcu. Przycisnęła skrzypce do szyi, gotowa do odegrania pierwszej etiudy.

        Wtedy dostrzegła coś w ogrodzie: pagórek z ziemi i podłużny, płytki dół. Ze swojego punktu obserwacyjnego w oknie widziała fragment białej tkaniny w wykopie oraz blade dłonie ściskające lufę strzelby.

        - Mama! - krzyknęła. Skrzypce z hukiem upadły na podłogę.

       

        Gwałtownie, bez pukania, otworzyła drzwi do gabinetu ojca. Spodziewała się, że zastanie go za biurkiem, zgarbionego nad jakimiś księgami, lecz on przycupnął na krawędzi fotela z wysokim oparciem, ustawionego przy kominku. Miał drobną, niepozorną sylwetkę i jak zwykle włożył niebieski blezer i krawat w paski. Nie był sam. Drugi mężczyzna nosił okulary przeciwsłoneczne pomimo półmroku w gabinecie.

        - Co ty u licha wyprawiasz? - warknął ojciec. - Ile razy mam cię prosić, abyś szanowała moją prywatność? Nie widzisz, że właśnie prowadzę ważną rozmowę?

        - Ale tato...

        - I włóż na siebie coś przyzwoitego! Dziesiąta rano, a ty ciągle chodzisz w szlafroku.

        - Tato, muszę...

        - To może zaczekać, aż skończymy.

        - Nie, tato, nie może! - wrzasnęła tak głośno, że mężczyzna w okularach się wzdrygnął.

        - Wybacz, Otto, ale obawiam się, że maniery mojej córki znacznie ucierpiały po tak wielu godzinach spędzonych samotnie, wyłącznie z instrumentem. Mogę cię przeprosić? To potrwa tylko chwilę.

       

        Ojciec Anny Rolfe z ogromną pieczołowitością troszczył się o ważne dokumenty, a list, który wyciągnął z grobu, nie był wyjątkiem. Gdy go przeczytał, szybko podniósł wzrok, jakby obawiając się, że ktoś mógłby podczytywać mu przez ramię. Anna dostrzegła to przez okno w sypialni.

        Kiedy ruszył z powrotem ku willi, popatrzył w jej okno i wtedy ją spostrzegł. Przez chwilę uważnie mierzyli się wzrokiem. Przyglądał się jej bez cienia współczucia ani wyrzutów sumienia. W jego źrenicach czaiła się podejrzliwość.

        Odwróciła się od okna. Stradivarius leżał tam, gdzie go upuściła. Podniosła instrument. Usłyszała, jak na dole jej ojciec informuje gościa o samobójstwie żony. Przycisnęła skrzypce do szyi, położyła smyczek na strunach i zmrużyła powieki. G-moll. Rozmaite schematy pasaży. Arpeggia. Małe tercje.

       

        - Jak ona może grać w takiej chwili?

        - Chyba na nic innego jej nie stać.

        Późne popołudnie. Dwóch mężczyzn ponownie zasiadło samotnie w gabinecie. Policja zakończyła wstępne oględziny, a ciało wywieziono. List leżał na blacie stolika, dzielącym rozmówców.

        - Lekarz mógł jej podać środek uspokajający.

        - Ona nie potrzebuje lekarza. Niestety, odziedziczyła temperament i upór po matce.

        - Czy policja pytała o list pożegnalny?

        - Nie widzę powodu, aby wtajemniczać policję w prywatne sprawy rodziny, zwłaszcza w sytuacji, gdy w grę wchodzi samobójstwo mojej żony.

        - A twoja córka?

        - Co ona ma do rzeczy?

        - Widziała cię przez okno.

        - Córkę biorę na siebie. Zajmę się nią, kiedy przyjdzie stosowna pora.

        - Mam nadzieję. A możesz zrobić coś dla mnie?

        - Co takiego, Otto?

        - Spal to cholerstwo. - Jego ręka spoczęła na liście. - Dopilnuj, aby nikt inny nie natknął się na te przykre wspomnienia z przeszłości. Jesteśmy w Szwajcarii. Przeszłość nie istnieje.

 

 

 

Część pierwsza

 

Teraźniejszość

       

1

     

      Londyn - Zurych

       

       

        Firma Isherwood Fine Ars, której niekiedy przytrafiały się momenty wypłacalności, dawniej zajmowała część doskonale usytuowanej nieruchomości biurowej na stylowej New Bond Street w dzielnicy Mayfair. Potem nadszedł czas odnowy londyńskiego handlu detalicznego i prym na New Bond Street, czy też New Bondstrasse, jak ją kpiąco nazywano w branży, przejęły firmy takie jak Tiffany, Gucci, Versace i Mikimoto. Julian Isherwood i inni handlarze specjalizujący się w dziełach muzealnych starych mistrzów zostali skazani na wygnanie do St. James, tworząc w ten sposób Diasporę Bond Street, jak ich z przyjemnością nazywał Isherwood. Ostatecznie osiadł w podupadającym magazynie z epoki wiktoriańskiej, w cichym zaułku znanym jako Mason’s Yard, obok londyńskich biur niewielkiej greckiej spółki przewozowej oraz pubu, do którego zajeżdżały na skuterach ładne dziewczyny, pracownice pobliskich biur.

        W gronie zdeprawowanych obrzucających się kalumniami rezydentów St. James, Isherwood Fine Ars uważano za całkiem dobry teatr. Znaleźć w nim można było dramat i napięcie, komedię i tragedię, rewelacyjnie wysokie wzloty i na pozór bezdennie niskie upadki. W dużej mierze wynikało to z osobowości właściciela. Ciążyło na nim przekleństwo niemal zgubnej, jak na marszanda, wady: bardziej pragnął mieć arcydzieła na własność niż je sprzedawać. Za każdym razem, gdy jakiś obraz opuszczał ścianę jego wytwornej sali wystawowej, Isherwood popadał w nieokiełznaną depresję i smutek. Przez tę przypadłość teraz przytłaczał go apokaliptyczny zbiór dzieł, w branży pieszczotliwie nazywanych trupami: obrazy, za które żaden nabywca nie zapłaci godziwej ceny. Niesprzedawalne płótna. Pudło, jak się mawiało na Duke Street. Klapa. Gdyby Isherwooda poproszono o wyjaśnienie tego pozornie niemożliwego do wyjaśnienia fenomenu jego niepowodzeń w interesach, być może napomknąłby o swoim ojcu, chociaż z zasady nigdy - “I to naprawdę nigdy, kwiatuszku” - nie mówił o ojcu.

        Teraz był na topie. Górował. Pławił się w pieniądzach. Ściśle rzecz biorąc, w milionie funtów, dobrze zabezpieczonym w Barclays Bank dzięki weneckiemu malarzowi Francesco Vecellio oraz pewnemu konserwatorowi dzieł sztuki, mężczyźnie o ponurym wyglądzie. Człowiek ten właśnie zbliżał się do Mason’s Yard.

        Isherwood uruchomił macintosha. Jego angielska powierzchowność i tradycyjnie angielska garderoba ukrywały fakt, że wcale nie był Anglikiem. Owszem, miał angielskie obywatelstwo i paszport, lecz z urodzenia był Niemcem, z wychowania Francuzem, a z religii żydem. Niewielu ludzi wiedziało, że jego nazwisko stanowi fonetyczne zniekształcenie oryginału. Jeszcze węższa grupa wtajemniczonych uświadamiała sobie, że od lat robił przysługi dżentelmenowi z pewnej tajnej agencji w Tel Awiwie, niejakiemu Rudolfowi Hellerowi: tak się przedstawiał, telefonując do galerii, do Isherwooda. Nazwisko było pożyczone, podobnie jak jego niebieski garnitur i dżentelmeńskie maniery. Naprawdę nazywał się Ari Shamron.

        - Każdy dokonuje w życiu wyborów, prawda? - stwierdził przy okazji rekrutacji Isherwooda. - Nie zdradza się swojego kraju, uczelni, rządu, trzeba strzec swojego narodu, swojego plemienia, bo w przeciwnym razie jakiś austriacki szaleniec albo rzeźnik z Bagdadu znowu spróbuje przerobić nas na mydło, co, Julian?

        - Święte słowa, Herr Heller.

        - Nie zapłacimy ci ani funta. Twoje nazwisko nigdy nie znajdzie się w naszych aktach. Od czasu do czasu wyświadczysz mi przysługę. Bardzo wyjątkową przysługę dla bardzo wyjątkowego agenta.

        - Doskonale. Świetnie. Gdzie mam się stawić? Jakie przysługi? Nic szemranego, jak rozumiem?

        - Powiedzmy, że muszę wysłać go do Pragi. Albo Oslo. Lub do Berlina, nie daj Boże. Chciałbym, abyś znalazł tam dla niego legalną pracę. Jakąś renowację. Ustalanie autentyczności. Konsultacje. Coś odpowiedniego do czasu, który tam spędzi.

        - Nie widzę problemu, Herr Heller. A propos, jak się nazywa ten agent?

        Agent miał wiele nazwisk, przyszło teraz Isherwoodowi do głowy, gdy przyglądał się nadchodzącemu mężczyźnie. Jego prawdziwe imię i nazwisko brzmiało Gabriel Allon, a charakter jego tajnej pracy dla Shamrona ujawniał się przy okazji pozornie niewiele znaczących zachowań. W specyficzny sposób zerknął przez ramię, przemykając przez przejście z Duke Street. Pomimo bezustannego deszczu nie raz, lecz dwa razy okrążył podwórze i dopiero wtedy zbliżył się do solidnych drzwi galerii i nacisnął guzik dzwonka do Isherwooda. Biedny Gabriel. Jeden z trzech lub czterech najlepszych na świecie ludzi z branży, a nie potrafi chodzić prosto. Dlaczego? Po tym, co się stało jego żonie i dziecku w Wiedniu... Po czymś takim każdy by się zmienił.

        Był nieoczekiwanie przeciętnego wzrostu. Poruszał się płynnie i pozornie bez wysiłku. Kiedy usiedli w Green’s Restaurant, gdzie Isherwood zarezerwował stolik na lunch, oczy Gabriela zlustrowały salę niczym reflektory punktowe. Były bystre, o migdałowym kształcie, nienaturalnie zielone. Wystające kości policzkowe mężczyzny wyróżniały się dość znacznym rozstawem, usta miały ciemnoczerwoną barwę, a ostro zakończony nos wyglądał jak wyrzeźbiony w drewnie. Isherwood uznał, że to typowa twarz bez wieku. Mogłaby się pojawić na okładce dobrego czasopisma z modą dla panów lub na portrecie surowego mężczyzny, pędzla Rembrandta. Ponadto taka twarz wskazywała na niejasne pochodzenie narodowościowe. Oblicze tego typu stanowiło doskonały atut zawodowy.

        Isherwood zamówił faszerowaną solę i sancerre* [Sancerre - białe wytrawne wino francuskie.], Gabriel czarną herbatę i miseczkę consomme. Przypominał Isherwoodowi prawosławnego mnicha, który żywi się zjełczałym owczym serem i twardymi jak beton podpłomykami. Rzecz w tym, że Gabriel mieszkał w ładnym domu nad strumieniem, w Kornwalii, a nie w klasztorze. Isherwood nigdy nie widział go przy przyzwoitym posiłku, nie zauważył, aby się uśmiechał lub podziwiał atrakcyjne kobiece biodra. Nigdy nie pożądał rzeczy materialnych. Miał tylko dwie zabawki: stary samochód MG i drewniany żaglowiec o dwóch masztach; obydwa samodzielnie odnowił. Słuchał muzyki operowej na wstrząsająco małym, przenośnym odtwarzaczu płyt kompaktowych, poplamionym farbą i lakierem. Wydawał pieniądze wyłącznie na bieżące potrzeby. W swojej niedużej kornwalijskiej pracowni miał więcej zaawansowanych technicznie urządzeń niż wydział konserwacji Tate Gallery.

        Gabriel niewiele się zmienił przez te ćwierć wieku, od kiedy się poznali. Wokół jego czujnych oczu pojawiło się kilka nowych zmarszczek, przybyło mu też parę kilogramów. Tamtego dnia był praktycznie chłopcem, cichym jak mysz kościelna. Nawet wówczas jego włosy przeplatała siwizna, cecha dziecka, które wykonywało pracę dorosłego.

        - Julian Isherwood, a to Gabriel - wyjaśnił Shamron. - Zapewniam cię, Gabriel jest człowiekiem wybitnego talentu.

        Wybitny talent, z pewnością, lecz w życiorysie młodego człowieka widniało kilka białych plam: choćby brakujące trzy lata między ukończeniem prestiżowej szkoły artystycznej Betsal’el w Jerozolimie a podjęciem nauki w Wenecji u mistrza konserwacji dzieł sztuki, Umberta Contiego.

        - Gabriel spędził sporo czasu, podróżując po Europie - stwierdził zwięźle Shamron.

        Właśnie wtedy po raz ostatni wypłynęła kwestia europejskich przygód Gabriela. Julian Isherwood nie mówił o tym, co się stało z jego ojcem, a Gabriel nie chciał wspominać o tym, co robił dla Ariego Shamrona, alias Rudolfa Hellera, od mniej więcej 1972 do 1975 roku. Isherwood skrycie określał ten czas mianem “straconych lat”.

        Isherwood sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął czek.

        - Twój udział ze sprzedaży Vecellia. Sto tysięcy funtów.

        Gabriel wziął czek i schował go do kieszeni płynnym ruchem ręki. Miał dłonie iluzjonisty i niezwykłą umiejętność wprowadzania ludzi w błąd.

        - Ile wynosi twój udział?

        - Zanim to wyjawię, musisz mi obiecać, że nie zdradzisz wysokości tej sumy żadnemu z tych sępów - oświadczył Isherwood, wskazując dłonią ludzi siedzących w restauracji.

        Gabriel nie odpowiedział, co Isherwood uznał za uroczystą przysięgę milczenia do grobowej deski.

        - Milion.

        - Dolarów?

        - Funtów, kwiatuszku. Funtów.

        - Kto to kupił?

        - Bardzo przyjemna galeria na środkowym zachodzie Ameryki. Bez wątpienia koneserzy. Wyobrażasz sobie? Kupiłem obraz za szesnaście tysięcy w zapyziałej salce wystawowej w Hull, kierując się wyłącznie intuicją, cholerną intuicją, że mam przed oczyma zaginiony fragment ołtarza z kościoła San Salvatore w Wenecji. I miałem rację! Taki strzał zdarza się raz na całe życie, a przy odrobinie szczęścia może dwa razy. Zdrowie.

        Wznieśli toast kieliszkiem na wysokiej nóżce i porcelanową filiżanką. W tej samej chwili do ich stolika podszedł zadyszany, pulchny mężczyzna o różowych policzkach i w różowej koszuli.

        - Julie! - zaśpiewał.

        - Witaj, Oliver.

        - Na Duke Street krążą pogłoski, że zgarnąłeś okrągły milion za swojego Vecellia.

        - Gdzie to do jasnej cholery usłyszałeś?

        - Tutaj niczego nie ukryjesz, kotku. Powiedz mi tylko, czy to prawda, czy też wstrętne oszczerstwo. - Odwrócił się do Gabriela, jakby dopiero teraz go zauważył, i wyciągnął ku niemu mięsistą rękę ze zdobioną złotem wizytówką, wetkniętą między grube paluchy. - Oliver Dimbleby. Dimbleby Fine Arts.

        Gabriel bez słowa przyjął wizytówkę.

        - Może wypijesz z nami drinka, Oliver? - zaproponował Isherwood.

        Pod stołem Gabriel przydepnął butem stopę Isherwooda i solidnie przycisnął.

        - Nie mogę, kotku. Długonoga istota przy tamtym stoliku obiecała, że nasączy mi do ucha nieprzyzwoitości, jeśli postawię jej jeszcze jeden kieliszek szampana.

        - Dzięki Bogu! - wycedził Isherwood przez zaciśnięte zęby.

        Oliver Dimbleby odszedł, kołysząc biodrami. Gabriel cofnął stopę.

        - Tyle tytułem twoich tajemnic.

        - Sępy - powtórzył Isherwood. - Teraz jestem na fali, ale kiedy noga mi się powinie, znowu zaczną nade mną krążyć, czekając, aż umrę, aby mogli uraczyć się padliną.

        - Może tym razem powinieneś bardziej uważać na to, co robisz z pieniędzmi.

        - Obawiam się, że mój przypadek jest beznadziejny. Prawdę mówiąc...

        - O, Boże.

        - ... w przyszłym tygodniu jadę do Amsterdamu, aby przyjrzeć się pewnemu obrazowi. To środkowa część tryptyku, zaklasyfikowana jako dzieło nieznanego artysty, ale ja mam swoje przeczucie. Podejrzewam, że może chodzić o coś z pracowni Rogera van der Weydena. W gruncie rzeczy liczę na pokaźny zysk.

        - Obrazy van der Weydena są zawsze trudne do zidentyfikowania. Tylko niewielką część jego dzieł przypisuje się mu bez najmniejszych wątpliwości. W dodatku nigdy nie podpisywał ani nie datował żadnego płótna.

        - Jeżeli obraz wyszedł spod jego pędzla, znajdują się na nim odciski palców malarza. I jeśli istnieje ktoś, kto mógłby je odkryć, to tylko ty.

        - Z przyjemnością rzucę okiem na każde interesujące cię dzieło.

        - Pracujesz teraz nad czymś?

        - Właśnie skończyłem Modiglianiego.

        - Mam dla ciebie robotę.

        - Mianowicie?

        - Kilka dni temu zatelefonował do mnie pewien prawnik. Stwierdził, że jego klient jest właścicielem obrazu, który wymaga renowacji. Podobno ten klient chce, abyś właśnie ty się zajął pracą, i jest gotów sowicie wynagrodzić twoje usługi.

        - Jak się nazywa ten klient?

        - Nie wiem.

        - Co to za obraz?

        - Nie wiem.

        - Więc jak ma przebiegać ta robota?

        - Jedziesz do willi, pracujesz przy obrazie. Właściciel opłaca hotel i pokrywa wydatki.

        - Gdzie?

        - W Zurychu.

        W zielonych oczach Gabriela pojawił się błysk, jakby cień wspomnienia. Isherwood gorączkowo przerzucał archiwa swojej coraz bardziej zawodnej pamięci. Czy ja go już kiedyś wysłałem do Zurychu na zlecenie Herr Hellera?

        - Masz jakieś zastrzeżenia wobec Zurychu?

        - Skąd, Zurych jest w porządku. Ile dostanę?

        - Dwa razy tyle, ile właśnie ode mnie otrzymałeś: pod warunkiem, że zaczniesz natychmiast.

        - Daj mi adres.

       

        Gabriel nie miał czasu na powrót do Kornwalii po wszystkie potrzebne rzeczy, więc po lunchu wybrał się na zakupy. Na Oxford Street kupił dwie zmiany ubrania i niewielką skórzaną torbę. Potem poszedł na Great Russell Street i odwiedził stary sklep z artykułami malarskimi, L. Cornelissen & Son. Płowowłosa anielica o imieniu Penelope, z którą bezwstydnie flirtował, pomogła mu wybrać podróżny zestaw pigmentów, pędzli i rozpuszczalników. Znała go pod jego fałszywym nazwiskiem. W jego angielszczyźnie pobrzmiewał nikły akcent włoskiego przesiedleńca. Włożyła rzeczy do brązowej torby, którą owinęła sznurkiem. Ucałował ją w policzek. Jej włosy pachniały kakao i egzotycznym kadzidełkiem.

        Gabriel za dużo wiedział o terroryzmie i systemie ochrony lotnisk, aby podróżować samolotem. Pojechał więc na Waterloo Station i złapał popołudniowy ekspres Eurostar do Paryża. Na Gare de l’Est przesiadł się w nocny pociąg do Zurychu i następnego ranka przed dziewiątą spacerował po łagodnym łuku Bahnhofstrasse.

        Jak wdzięcznie Zurych skrywa swoje bogactwa, pomyślał. Niemałą część światowych zasobów złota i srebra przechowywano w bankowych podziemiach, pod jego stopami, lecz nigdzie nie piętrzyły się ohydne wieże biurowców, wyznaczające granice dzielnicy finansowej. W zasięgu wzroku nie było także żadnych pomników wzniesionych ku czci pieniądza. Otaczały go dyskrecja, niedomówienia i ułuda. Upadła kobieta, która odwraca głowę, by ukryć wstyd. Szwajcaria.

        Dotarł do Paradeplatz. Z jednej strony placu wznosiła się główna siedziba Credit Suisse, a z drugiej Union Bank of Switzerland. Ciszę zakłóciło stado gołębi, zrywających się do lotu. Przeszedł na drugą stronę ulicy.

        Naprzeciwko hotelu Savoy znajdował się postój taksówek. Gabriel wskoczył do stojącego tam samochodu, najpierw jednak rzucił okiem na numer rejestracyjny pojazdu i starannie odnotował go w pamięci. Podał kierowcy adres willi. Cały czas robił, co w jego mocy, aby ukryć berliński akcent, który odziedziczył po matce.

        Gdy przejeżdżali nad rzeką, taksówkarz włączył radio. Spiker odczytywał właśnie poranne wiadomości. Gabriel z trudem usiłował zrozumieć Zuridutsch dziennikarza. W końcu dał sobie spokój i skupił się na oczekującej go pracy. Niektórzy ludzie ze świata sztuki uważali konserwatorstwo za nudne i żmudne zajęcie, lecz on podchodził do każdego zlecenia jak do nowej przygody. Lubił traktować renowację dzieł sztuki jako okazję do przejścia na drugą stronę lustra, do innego czasu i miejsca. Miejsca, w którym sukces lub porażka zależały wyłącznie od umiejętności, opanowania i niczego więcej.

        Zastanawiał się, co go czeka tym razem. Sam fakt, że właściciel zażyczył sobie konkretnie jego usług, oznaczał, że niemal na pewno chodzi o jednego ze starych mistrzów. Mógł także założyć, że obraz jest brudny i uszkodzony. Właściciel z pewnością nie decydowałby się na kłopoty i wydatki związane ze ściąganiem go do Zurychu, gdyby płótno potrzebowało tylko świeżej warstwy werniksu.

        Ile czasu mógł tutaj spędzić? Sześć tygodni? Pół roku? Trudno powiedzieć. Nigdy nie zdarzały się dwie takie same prace renowacyjne. Przebieg konserwacji zależał przede wszystkim od stanu obrazu. Vecellio Isherwooda wymagał rocznego zaangażowania, chociaż w tym czasie Gabriel wziął sobie krótki urlop, który zawdzięczał uprzejmości Ariego Shamrona.

       

        Rosenbuhlweg, uliczka tak wąska, że z trudem mogły nią przejechać obok siebie dwa samochody, pięła się stromo po zboczu Zurichbergu. Usytuowane wzdłuż drogi, sąsiadujące ze sobą stare, okazałe wille miały stiukowe ściany, dachy kryte dachówką i niewielkie ogródki. Wszystkie były do siebie podobne z wyjątkiem jednej, przed którą zatrzymał się kierowca.

        Dom stał na niedużym wzniesieniu i, w przeciwieństwie do innych, nie przy samej ulicy, lecz nieco w głębi. Rezydencję otaczało wysokie, żeliwne ogrodzenie, przypominające kraty celi więziennej. Za solidną bramą, wyposażoną w małą kamerę obserwacyjną, wznosiły się kamienne schodki, a dalej willa, zbudowana z melancholijnie szarego kamienia i ozdobiona wieżyczkami oraz wysokim frontowym portykiem.

        Taksówka odjechała. W dole rozpościerało się śródmieście Zurychu oraz jezioro. Odległy brzeg przesłaniały chmury. Gabriel przypomniał sobie, że w pogodny dzień można stąd dojrzeć Alpy, lecz teraz były one spowite mgłą.

        Na murze obok bramy wisiał telefon. Gabriel podniósł słuchawkę i usłyszawszy sygnał, czekał. Na próżno. Odłożył słuchawkę, podniósł ją ponownie. Wciąż nikt nie odpowiadał.

        Wyciągnął wysłany przez prawnika faks, który otrzymał w Londynie od Juliana Isherwooda. “Proszę przyjechać dokładnie o 9.00 rano i zadzwonić. Zostanie pan wprowadzony do środka”. Gabriel spojrzał na zegarek. Minęły trzy minuty po dziewiątej.

        Kiedy wsuwał papier z powrotem do kieszeni, zaczęło padać. Rozejrzał się: w pobliżu nie było ani jednej kawiarni, gdzie mógłby wygodnie usiąść, nie dostrzegł też żadnego drzewa, pod którym znalazłby schronienie przed deszczem. Wokół rozpościerała się pustynia bogactwa - rezydencje dziedziczone z pokolenia na pokolenie. Gdyby zbyt długo tkwił na chodniku, zapewne aresztowano by go za włóczęgostwo.

        Wyciągnął komórkę i wystukał numer Isherwooda. O tej porze zapewne wciąż znajdował się w drodze do galerii. W oczekiwaniu na połączenie Gabriel wyobraził sobie Isherwooda, zgarbionego nad kierownicą błyszczącego jaguara i sunącego przez Piccadilly w taki sposób, jakby pilotował tankowiec pełen ropy płynący po zdradliwych wodach.

        - Wybacz, ale obawiam się, że nastąpiła zmiana planów. Gość, który miał cię przywitać, musiał nagle wyjechać z miasta. Jakaś pilna sprawa. Dobrze wiesz, jacy bywają Szwajcarzy, kwiatuszku.

        - Co mam teraz zrobić?

        - Przesłał mi kody do bramy i drzwi frontowych. Możesz wejść do środka. Na stole w przedpokoju powinien leżeć list do ciebie. Znajdziesz w nim wyjaśnienie, gdzie szukać obrazu i gdzie się możesz zatrzymać.

        - Dość nietypowe, przyznasz.

        - Uważaj się za szczęściarza. Zdaje się, że przez dzień lub dwa będziesz sam się zajmował domem i nikt ci nie będzie zaglądał przez ramię podczas pracy.

        - Chyba masz rację.

        - Podam ci kody. Masz przy sobie coś do pisania? Są dość długie.

        - Po prostu mi je odczytaj, Julian. Leje jak z cebra, a ja przemokłem już do suchej nitki.

        - Ach, tak. Ty i te twoje sztuczki. W mojej galerii pracowała kiedyś...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • losegirl.htw.pl