[ Pobierz całość w formacie PDF ]
David Weber
Światy Honor
Tłumaczył: Jarosław Kotarski
Linda Evans
Przybłęda
Doktor Scott MacDallan próbował przy użyciu kombinacji macania, klnięcia
i pocenia się obrócić wierzgającego niewdzięcznika, który uparł się przyjść na świat
nogami do przodu, gdy w jego życiu pojawił się przybłęda.
Dokładnie zjawił się przed domem państwa Zivoników. Gdyby Evelina Zivonik nie
miała za sobą paru bezproblemowych i łatwych porodów, Scott zdecydowałby się na
cesarskie cięcie; obrócenie płodu nie było jednak czynnością skomplikowaną, jeśli
rzeczony płód się nie opierał. Należało mieć też na względzie samopoczucie matki, która
nie przepadała za skalpelem. Teraz mimo iż spływała potem i jęczała, od czasu do czasu
starała się nawet żartować.
Scott akurat złapał uparciucha, usiłując ignorować westchnienia i jęki pacjentki, gdy
poczuł taką falę rozpaczy, że bezwiednie jęknął i cofnął się.
– Co się stało, doktorze? – zaniepokoiła się Evelina.
Scott zamrugał gwałtownie oczami, próbując zapanować nad falą paniki.
– Przepraszam – wykrztusił. – Z panią i z dzieckiem wszystko w porządku...
Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, była utrata zaufania pacjentów. Co prawda
lekarzy nie palono już na stosach, ale pod pewnymi względami niewiele się zmieniło od
czasów jego przodków.
Evelina uniosła się na łokciach i przyjrzała mu się kry tycznie ponad własnym
brzuchem.
– Dzięki Bogu – oceniła. – Ale z panem jest coś nie w porządku.
W tym momencie zza zamkniętych drzwi dobiegło rozpaczliwe bleeknięcie Fishera.
Fisher po jego domu i gabinecie poruszał się swobodnie, ale po domach pacjentów,
gdy mu towarzyszył, nie. Tym razem odgłos był tak rozpaczliwy, jakiego dotąd ni gdy
w wykonaniu treecata nie słyszał, a towarzyszyła mu taka fala emocji, że Scott
odruchowo powiedział prawdę:
– Raczej z moim treecatem niż ze mną.
– Treecatem? – powtórzyła Evelina z lekką obawą i znacznie większym podziwem.
Podobnie bowiem jak większość ludzi nie bardzo była pewna, jak reagować na ich
znaną od niedawna obecność na planecie, i to w roli stałych sąsiadów.
– Tak. Jest bardzo zaniepokojony i wytrącony z równowagi, a ja nie mam pojęcia
dlaczego. Nigdy nie wyda wał tak rozpaczliwych dźwięków – dodał, spoglądając na
drzwi sypialni.
– Cóż, prawdę mówiąc, to ledwie zaczęliśmy... – w głosie Eveliny słychać było
niepewność i zaniepokojenie. – Skoro są z nim jakieś problemy, niech się pan dowie,
o co chodzi. Jeśli jest ranny albo coś... ja się nigdzie nie wybieram, a mój stan pan zna.
Teoretycznie rzecz biorąc, na coś takiego nie pozwalała etyka zawodowa –
zostawienie pacjentki w połowie porodu, żeby zająć się treecatem, nawet nie powinno mu
przejść przez myśl. Ale Fisher dosłownie emanował nie szczęściem. Mimo to nie wszedł
do sypialni pani domu, choć doskonale wiedział, jak otworzyć drzwi. Te zaś do sypialni
były zamknięte, ale nie zablokowane. Scott przez moment rozważał, co jest ważniejsze:
uspokojenie przyjaciela czy wyciągnięcie na świat upartego noworodka.
– Niech go pan wpuści – zaproponowała Evelina. – Irina opowiadała nam o nim
i pokazywała hologramy, ale żywego treecata nigdy nie widziałam...
Tym razem w jej głosie nie było obawy, tylko ciekawość. I to ona przekonała Scotta.
– Dzięki. Fisher, chodź tu, drzwi nie są zablokowane.
Drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł kremowoszary kształt. Wskoczył na ramię
Scotta, który jęknął cicho.
– Bleek! – oznajmił zdecydowanie Fisher, dotykając jego policzka obiema
chwytnymi łapami.
A potem wskazał jedną z nich na okno.
– Coś się stało na zewnątrz? – spytał Scott. – Coś groźnego?
Nie wyczuwał u treecata obawy przed zagrożeniem. Byli razem od prawie dwunastu
standardowych miesięcy i coraz lepiej mu szło odczytywanie emocji Fishera dzięki
zdolnościom empatycznym odziedziczonym po szkockich przodkach. Początkowo
zdolność ta go przerażała, jako że nie dało się jej racjonalnie wytłumaczyć. Pierwszy raz,
gdy mu się to przydarzyło, był wręcz pewien, że doznał halucynacji; potem, gdy
zrozumiał prawdę, znalazł się w nie lada kłopocie, gdyż na Sphinksie takie umiejętności
traktowano sceptycznie i podejrzliwie. W najlepszym razie. W najgorszym posiadająca je
osoba traciła zaufanie społeczności i stawała się w jej oczach szarlatanem, a na to nie
mógł sobie pozwolić. Gdzie indziej bywało jeszcze gorzej – posiadanie tak
„zasłużonych” przodków oznaczałoby automatycznie badania psychiatryczne
i oskarżenie o oszustwo. Na szczęście przodkowie ci co do jednego byli ze strony matki,
dzięki czemu nikt nie łączył z nimi szacownego rodu MacDallanów.
Nie chodziło o zagrożenie czające się na zewnątrz. Scott miał wrażenie, że ktoś lub
coś na zewnątrz jest w nie bezpieczeństwie i pogrążone w rozpaczy. No i nie ulegało
żadnej wątpliwości, że Fisher chce, by Scott jak najszybciej wyszedł na dwór.
– Fisher, teraz nigdzie nie wyjdę – oznajmił Scott. – Muszę odebrać poród!
W jasnobłękitnych oczach treecata błysnęło rozczarowanie. Miauknął rozdzierająco.
Równocześnie zaś z głównej części domu rozległ się chór dziecięcych głosów:
– Tato, chodź szybko!
– To treecat, tato!
– Ciociu Irino, na dworze jest treecat!
– Chory albo coś! Pospiesz się, tato!
Scott i Evelina Zivonik wymienili zaskoczone spojrzenia.
– Proszę iść – oznajmiła zdecydowanie kobieta. – Urodziłam już sześcioro dzieci i to
też urodzi się bez kłopotu, nawet jeśli pana przez kilka minut nie będzie. Jest pan
jedynym lekarzem w promieniu kilkuset kilometrów, a jeśli ten treecat jest ranny,
potrzebuje pana w tej chwili bardziej niż ja. A mnie przyda się chwila przerwy w tym
grzebaniu.
Scott zaczerwienił się; ustawienie opornego płodu z oczywistych przyczyn mu nie
wychodziło i to właśnie wypomniała mu Evelina.
Fisher ponownie dotknął jego policzka.
– Bleek? – spytał prosząco.
– Jeszcze nigdy nie widziałem go w takim stanie. Dziękuję i zaraz wracam –
zapewnił, wyjmując rękę spomiędzy nóg pacjentki i sięgając po ręcznik.
Wolał nie mówić, że skoro Fisher prawie rok temu uratował mu życie, to powinien
przynajmniej spróbować spłacić ten dług.
Pospiesznie się obmył i wypadł na dwór, gdzie cały nieletni przychówek Zivoników
dosłownie tańczył wokół ojca i jego młodszej siostry Iriny Kisajewnej stojących dobre
dwadzieścia metrów od domu i uważnie przyglądających się niższym gałęziom
najbliższego palikowca. Scott zdołał zrobić trzy kroki, gdy usłyszał najbardziej
przeraźliwy dźwięk, jaki kiedykolwiek wydała w jego obecności żywa istota. Był to ni
jęk, ni miauczenie, ni zawodzenie – niczym wycie banshee doprowadzające celtyckich
przodków Scotta do obłędu. Fisher siedzący na jego ramieniu owinął ogonem jego szyję
i zadygotał, miaucząc nieszczęśliwie.
Scott ruszył biegiem, odruchowo głaskając Fishera.
– Gdzie on jest? – spytał.
Aleksandr Zivonik bez słowa wskazał na poziomą gałąź wysokiego, rosnącego
najbliżej domu palikowca.
Scott musiał dobrze wytężyć wzrok, by dostrzec wtulonego w pień treecata, choć
siedział on niczym zwykły kot. Stworzenie było większe od Fishera – miało dobre
siedemdziesiąt centymetrów długości, nie licząc chwytnego ogona prawie równie
długiego, ale zdecydowanie zbyt chude. I wyglądało na chore lub ranne – nawet z tej
odległości dojrzał, że jego szarokremowe futro było poznaczone ogromnymi plamami
o barwie zaschniętej krwi.
Futro było także bardzo brudne, co u treecata stano wiło prawdziwy ewenement.
– Fisher – powiedział cicho. – On jest ranny? Jeśli pozwoli mi się zbliżyć, będę mógł
go opatrzyć...
Przeraźliwy dźwięk ucichł nagle.
Przybysz miauknął cicho i powoli i robiąc przystanki, zaczął schodzić po pniu na
ziemię. Scott chciał doń pod biec, ale bał się go przestraszyć nagłym ruchem.
– Irina, zabierz dzieci do domu, bo jeśli się czegoś przestraszy, nie zejdzie i nie
będziemy mogli mu pomóc, a wydaje mi się, że bardzo tego potrzebuje – powiedział
cicho.
Irina kiwnęła głową, ale polecenie wydał Aleksandr:
– Dzieciaki, do domu! Bez dyskusji!
Irina spojrzała z niepokojem na Scotta. Jako jedyna zdawała się rozumieć, jak
głęboka i skomplikowana więź po łączyła go z treecatem. No, ale też znała go najlepiej
i najdłużej, bo przez ostatnich kilka lat stali się przyjaciółmi.
Irina straciła męża podczas epidemii, która zdziesiątkowała mieszkańców planety,
a Scottowi jej towarzystwo sprawiało prawdziwą przyjemność. Była bystra, miała po
czucie humoru i potrafiła sprawić, by się odprężył nawet po ciężkim dniu. Miała też
doskonałą intuicję, ale nie szło to w parze z natarczywą dociekliwością. Spotykali się
często i Scottowi brakowało jej towarzystwa w ciągu ostatnich tygodni. Irina
przeprowadziła się do brata; Evelina miała pewne problemy z donoszeniem ciąży i Scott
zalecił, by głównie leżała.
– Będzie mi miło, jeśli mi pomożesz – powiedziała, odwzajemniając spojrzenie
błękitnych oczu.
– Z przyjemnością – odparła, nie kryjąc zadowolenia.
Odczekali, aż Aleksandr zaprowadzi dzieci do domu.
Treecat tymczasem dotarł do najniższej gałęzi palikowca, usiadł na niej i miauknął
żałośnie.
Fisher odpowiedział podobnym miauknięciem i spojrzał na Scotta, wskazując
chwytną łapą przybysza.
– Mam iść po niego? – upewnił się Scott.
– Bleek!
Nie zwlekając, podszedł do pnia i spojrzał w górę.
Obcy treecat siedział skulony i dygotał. Plamy na jego futrze były dawno zaschniętą
krwią i było jej zbyt wiele, by mogła należeć tylko do niego. Wyglądał też na
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • losegirl.htw.pl