[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

David i Leigh Eddings

Tajemnica

Trzecia część opowieści o losach czarodzieja Belgaratha

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przełożyła

Maria Duch

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

 

Choć zamordowanie Goreka i niemal całej jego rodziny było z góry przesądzone i konieczne, nadal dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Może gdybym był bardziej czujny, to godzinę czy choćby pół godziny wcześniej właściwie odczytałbym ten fragment Kodeksu Mrińskiego i dotarlibyśmy z Pol do Rivy na czas. Może gdyby Pol nie droczyła się ze mną tak długo...

Może, może, może. Gdy czasami spoglądam wstecz na swe życie, widzę jedynie długi sznur żałosnych “może". Jedno wszakże może zdecydowanie się w tym wyróżnia, pozwala sądzić, że emocjonalnie nie jestem przygotowany do stawienia czoła przeznaczeniu. Budzi we mnie poczucie bezsilności i nie podoba mi się to. Dręczyła mnie myśl, że powinienem coś zrobić, zmienić rezultat. Głąb kapuściany może powiedzieć: “Co będzie to będzie". Ja powinienem być trochę bardziej zaradny.

No cóż...

Dotarcie do wybrzeży Sendarii zajęło nam jak zwykle dwa dni. Brand szeroko otworzył oczy ze zdumienia, gdy po raz pierwszy postawiłem żagle, nie wstając nawet z miejsca. To typowa reakcja. Ludzie świadomi są istnienia czarów, ale na ich widok baranieją. Nie wiem, czego on się spodziewał. Powiedziałem mu, co prawda, że Polgara pomoże mi przy żaglach, ale zdawał chyba sobie sprawę z sytuacji. Książę Geran miał zaledwie

sześć lat i dopiero co wymordowano mu całą rodzinę na jego oczach. Potrzebował Pol dużo bardziej niż ja. Powiedziałem tak Brandowi tylko dlatego, by uciąć nudną dyskusję na temat możliwego i niemożliwego.

Czy kiedykolwiek mieliście uczucie, że to, co się właśnie dzieje, zdarzyło się już przedtem? Po prostu tak jest, to rzeczywiście prawda. Zakłócenie Celu wszechświata zablokowało wszystko w jednym punkcie, czas i wydarzenia po prostu maszerują w miejscu. To może wyjaśniać owe “powtórzenia", o których rozmawialiśmy z Garionem. Ja jednak miałem nie tylko uczucie, że to już się wydarzyło, ale także że wydarzy się ponownie. Uczucie to było szczególnie mocne, gdy zbliżaliśmy się do wybrzeży Sendarii.

Był wietrzny, letni poranek i chmury bawiły się w chowanego ze słońcem. Polgara i młody książę wyszli na pokład. Nie było szczególnie ciepło. Pol opiekuńczym gestem przyciągnęła chłopca do siebie i otuliła swym niebieskim płaszczem. W tym momencie słońce wychynęło na chwilę zza chmur. Ten obraz zastygł w mej pamięci. Nadal mogę go przywołać z absolutną wiernością - choć nie muszę tego robić. W ciągu minionych trzynastu stuleci wielokrotnie widywałem, jak Polgara, z wyrazem nieokreślonego bólu w oczach, tuliła do siebie opiekuńczo kolejnych jasnowłosych chłopców. Chronienie ich nie było jedynym powodem, dla którego przyszła na świat, ale z pewnością jednym z najważniejszych.

Zarzuciliśmy kotwicę w zacisznej zatoczce, około pięciu mil na północ od Camaar, i przeprawiliśmy się na brzeg w szalupie okrętowej.

- Camaar jest tam - powiedziałem do Branda, wskazując na południe.

- Tak, Prastary, wiem. - Brand był na tyle dobrze wychowany, by nie obrażać się, gdy ktoś zwracał mu uwagę na rzeczy oczywiste.

- Zbierz załogę i wracaj do Rivy - poinstruowałem go. - Ja udam się do Val Alorn i opowiem Valcorowi, co się stało. Przy-

puszczam, że za parę tygodni przybędzie ze swoją flotą po ciebie i twoją armię. Omówię to z nim po przybyciu do Val Alorn. Potem ruszę rozmówić się z Drasanami i Algarami. Myślę, że dobrze by było, aby poszli lądem, podczas gdy ty i Valcor poże-glujecie na południe. Chcę zaatakować Nyissę z dwóch stron. Prawdopodobnie dotrzemy tam wszyscy w środku lata.

- Dobry czas na wojnę - zauważył ponuro.

- Nie, Brandzie. Nie ma dobrego czasu na wojnę. Ta jednak jest konieczna. Trzeba przekonać Salmissarę, aby nie wtykała nosa w nie swoje sprawy.

- Podchodzisz do tego bardzo spokojnie. - Zabrzmiało to niemal jak oskarżenie.

- Pozory mylą. Na gniew będę miał czas potem. Teraz muszę zaplanować kampanię.

- Dołączysz do nas z Valcorem?

- Jeszcze tego nie zdecydowałem. W każdym razie spotkamy się w Sthiss Tor.

- A zatem do zobaczenia. - Brand odwrócił się i przykląkł przed Geranem. - Myślę, że nie zobaczymy się więcej, wasza wysokość - powiedział ze smutkiem. - Żegnaj.

Chłopiec miał oczy czerwone od płaczu, ale wyprostował się i spojrzał swemu strażnikowi prosto w twarz.

- Żegnaj, Brandzie - powiedział. - Wiem, że mogę polegać na tobie. Zaopiekujesz się moim ludem i będziesz strzegł Klejnotu. - Z tego dzielnego chłopca byłby dobry król, gdyby sprawy potoczyły się inaczej.

Brand wstał, zasalutował i odszedł plażą.

- Wracasz do chaty swej matki? - zapytałem Pol.

- Nie sądzę, ojcze. Zedar wie, gdzie to jest, i z pewnością powiedział Torakowi. Nie chcę niespodziewanych gości. Mam nadal swą posiadłość w Erat. Zatrzymani się w niej, dopóki nie wrócisz z Nyissy.

- Dawno tam nie byłaś, Pol - zaprotestowałem. - Dom pewnie dawno się już rozpadł.

- Nie, ojcze. Zadbałam o to.

- Sendaria jest teraz innym krajem, Pol, a Sendarowie nawet nie pamiętają wacuńskich Arendów. Porzucony dom wprost zaprasza, by się do niego wprowadzić.

Pokręciła głową.

- Sendarowie nawet o nim nie wiedzą. Moje róże o to zadbały.

- Nie rozumiem.

- Nie dasz wiary, jak różane krzewy potrafią się rozrosnąć, jeśli je trochę do tego zachęcić, a ja wokół domu nasadziłam wiele róż. Zaufaj mi, ojcze. Dom nadal tam jest, ale nikt go od czasu upadku Vo Wacune nie widział. Będę tam z chłopcem bezpieczna.

- Być może, w każdym razie jakiś czas. Wymyślimy coś, gdy rozprawię się już z Salmissarą.

- Po co go przenosić, skoro tam jest bezpiecznie?

- Ponieważ trzeba zadbać o ciągłość linii, Pol. A to znaczy, że powinien się ożenić i mieć syna. Trochę trudno byłoby nakłonić dziewczynę, aby przedarła się do niego przez gęstwinę różanych krzewów.

- Wyruszasz już, dziadku? - zapytał Geran. Jego twarzyczka miała bardzo poważny wyraz. Wszyscy ci mali chłopcy tak mnie nazywali. Zdaje się, że mają to już we krwi.

- Tak, Geranie - odparłem. - Będziesz bezpieczny z ciocią Pol. Ja mam coś do załatwienia.

- Przypuszczam, że nie chciałbyś z tym trochę poczekać, prawda?

- Co ci chodzi po głowie?

- Chciałbym wyruszyć razem z tobą, ale jestem jeszcze za mały. Gdybyś mógł zaczekać kilka lat, to byłbym wystarczająco duży, aby własnoręcznie zabić Salmissarę.

Był prawdziwym Alornem.

- Nie, Geranie. Lepiej sam się tym zajmę w twoim imieniu. Salmissarą mogłaby umrzeć śmiercią naturalną, nim byś dorósł, a tego chybabyśmy nie chcieli?

Chłopiec westchnął.

- Nie, chyba nie - przyznał niechętnie. - Ale zadasz jej cios ode mnie, dziadku?

- Masz na to moje słowo, chłopcze.

- Tylko mocny - dodał zapalczywie.

- Mężczyźni! - mruknęła Polgara.

- Będę z tobą w kontakcie, Pol - obiecałem. - A teraz zmykajcie z tej plaży. Tu może kręcić się więcej Nyissan.

Tak oto Polgara poprowadziła zasmuconego małego księcia w kierunku Medalii i Erat. Ja zaś ponownie zmieniłem postać i pofrunąłem na północ, ku Val Alorn.

Od stu siedemdziesięciu pięciu lat, odkąd Ran Horb II utworzył królestwo Sendarii i były hodowca rzepy, imieniem Fundor, został wyniesiony na tron, Sendarowie byli bardzo zajęci- głównie wyrębem. Nie pochwalałem tego. Zabijanie czegoś, co żyło od tysięcy lat, tylko po to, aby hodować rzepę, wydawało mi się trochę niemoralne. Sendarowie jednakże mieli we krwi zamiłowanie do porządku i wprost uwielbiali proste linie. Jeśli budowali trakt i na drodze stanęła im góra, to nigdy nie przy-szłoby im do głowy obejść ją. Po prostu przebijali tunel. Tolne-dranie zachowują się podobnie. To chyba całkiem zrozumiałe. Sendarowie są osobliwą mieszaniną wszystkich ras, więc powinni mieć w swej naturze również kilka cech tolnedrańskich.

Nie zrozumcie mnie źle. Lubię Sendarów. Czasami są trochę nudni, ale myślę, że to najprzyzwoitsi i najwrażliwsi ludzie na świecie. Mieszane pochodzenie zdaje się chronić ich przed obsesjami, które skaziły inne rasy.

O czym ja mówię? Naprawdę nie powinniście pozwalać mi na takie dygresje. Nigdy nie wyjdziemy poza nie, jeśli nie będę ściśle trzymał się tematu.

Królestwo Sendarii, jeśli patrzeć na nie z góry, przypomina obrus w kratkę. Przeleciałem nad stołecznym miastem Sendar i poleciałem w kierunku jeziora Seline. Potem były góry i w końcu Sendaria urywała się nagle na Przesmyku Chereku.

Gdy przelatywałem nad przesmykiem przez zatokę Che-rek, przetaczała się fala przypływu i Wielki Maelstrom wirował radośnie, usiłując poderwać z dna głazy. Niewiele trzeba, by uszczęśliwić prąd.

Potem poleciałem wzdłuż wschodniego wybrzeża półwyspu, minąłem Eldrigshaven i Trellheim, by w końcu dotrzeć do Val Alorn.

Val Alorn znajdowało się tam już od bardzo dawna. Zdaje mi się, że w tamtej okolicy była wioska, jeszcze nim Torak rozłupał świat, w wyniku czego powstała zatoka Cherek. Chereko-wie postanowili zrobić z niej prawdziwe miasto, gdy podzieliłem Alorię. Cherek musiał czymś zająć swój umysł, by nie myśleć o tym, że pozbawiłem go większości królestwa. Jeśli mam być zupełnie szczery, to zawsze uważałem Val Alorn za trochę ponure miejsce. Niebo nad półwyspem Cherek jest niemal zawsze pochmurne i szare. Czy musieli budować miasto z równie szarego kamienia?

Wylądowałem na południe od miasta i obszedłem je, by dostać się do głównej bramy, wychodzącej na port. Potem powędrowałem wąskimi ulicami, na których nadal w ocienionych miejscach leżały zwały brudnego śniegu. W końcu dotarłem do pałacu i zostałem wpuszczony. Króla Valcora znalazłem w wielkiej sali tronowej na libacji ze swymi dworzanami. Przez większość czasu sala tronowa królestwa Sendarii przypominała piwiarnię. Na szczęście przybyłem około południa i Valcor jeszcze nie zdążył się spić do nieprzytomności. Zachowywał się hałaśliwie, ale to nie było niczym nadzwyczajnym. Cherekowie, pijani czy trzeźwi, zawsze byli hałaśliwi.

- O, Belgarath! - zawołał do mnie z tronu - chodź, przyłącz się do nas!

Valcor był krzepkim, ciemnowłosym mężczyzną z krzaczastą brodą. Podobnie jak u wielu nadmiernie umięśnionych mężczyzn, których znałem, mięśnie zmienią się w tłuszcz, gdy dopadnie go wiek średni. Nie był w zasadzie gruby, ale wyraźnie się o to starał. Mimo że był królem, miał na sobie poplamiony piwem, wieśniaczy chałat.

Minąłem palenisko płonące na środku sali i podszedłem do tronu.

- Wasza wysokość - powitałem go, zachowując pozory. -Musimy porozmawiać.

- Kiedy tylko zechcesz, Belgaracie. Przysuń sobie stołek i poczęstuj się piwem.

- Na osobności, Valcorze.

- Nie mam żadnych tajemnic przed moimi jarlami.

- Za chwilę będziesz miał. Dźwignij swój tyłek, Valcorze, i chodźmy tam, gdzie będziemy mogli pogadać.

Król wyglądał na nieco zaskoczonego.

- Mówisz poważnie?

- Chodzi o wojnę. - Starannie wybrałem słowo. To jedno z nielicznych słów, które potrafią przyciągnąć uwagę podpitego Alorna.

- Wojna? Gdzie? Z kim?

- Powiem ci, gdy będziemy sami.

Król wstał i poprowadził mnie do pobliskiego pokoju.

Reakcja Valcora na wieści, które przyniosłem, była całkiem do przewidzenia. Trochę trwało, nim udało mi się go przekonać, by przestał przeklinać, rąbać meble swym długim mieczem i wysłuchał mnie.

- Ruszam dalej na rozmowy z Radekiem i Cho-Ramem. Przygotuj flotę i zwołaj klany. Wrócę lub zawiadomię cię, kiedy ruszać. Po drodze na południe będziesz musiał zahaczyć o Wyspę Wiatrów, aby zabrać Branda i Rivan.

- Sam rozprawię się z Salmissarą.

- Nie. Salmissarą obraziła całą Alorię i cała Aloria na to odpowie. Nie chcę, abyś obraził Branda, Radeka i Cho-Rama, biorąc sprawy w swoje ręce. Masz zadanie do wykonania, więc

lepiej wytrzeźwiej i bierz się do roboty. Ja ruszam do Boktoru. Wrócę za kilka tygodni.

Do Boktoru dotarłem tuż przed świtem następnego dnia. Ponieważ w pobliżu było niewielu ludzi, wylądowałem na blankach pałacu króla Radeka. Wartownik pełniący tam straż był wyraźnie zaskoczony, gdy zobaczył mnie w miejscu, które właśnie minął.

- Muszę porozmawiać z królem - powiedziałem. - Gdzie jest?

- Myślę, że jeszcze śpi. Kim jesteś? Jak się tu dostałeś?

- Czy imię Belgarath coś ci mówi? Wartownik ze zdumienia otworzył usta.

- Zamknij gębę i zaprowadź mnie do Radeka - rzekłem. Miałem już dość rozdziawiania buzi na widok mojego pośpiechu.

Król Radek chrapał. Królewskie posłanie było solidnie wymięte, podobnie jak królewska kochanka, piersiasta panna, która na mój widok natychmiast skryła się pod kołdrą. Rozsunąłem zasłony i odwróciłem się do króla.

- No dobra, Radeku - wrzasnąłem. - Wstawaj!

Król wybałuszył na mnie oczy. Był młody, szczupły, wysoki, o zdecydowanie haczykowatym nosie. Nosy Drasan z jakiejś przyczyny przybierają najróżniejsze formy. Nos Silka jest tak ostry, że przypomina bociani dziób, a mąż Porenn miał mały, spłaszczony nos, niewiele większy od guzika. Nie miałem okazji przyjrzeć się noskowi młodej damy zagrzebanej pod kołdrą. Szybko zniknęła, a mnie bardziej interesowały inne sprawy.

- Dzień dobry, Belgaracie - powitał mnie król Drasni z niezmąconym spokojem. -Witaj w Boktorze. - Na szczęście był inteligentny i nie tak pobudliwy jak Valcor, więc nie tracił czasu na wymyślanie nowych przekleństw na wieść o tym, co wydarzyło się w Rivie. Oczywiście nie wspomniałem o tym, że książę Geran przeżył masakrę na plaży. Nikt poza Brandem nie musiał o tym wiedzieć.

- Co z tym zrobimy? - zapytał, gdy skończyłem.

- Pomyślałem, że moglibyśmy wspólnie złożyć wizytę w Ny-issie i uciąć sobie pogawędkę z Salmissarą.

- Nie ma sprawy.

- Valcor szykuje swoją flotę, po drodze na południe zabierze Rivan. Ile twoi pikinierzy potrafią przejść w ciągu dnia?

- Dwadzieścia lig, jeśli powód jest dostatecznie ważny.

- Jest. Zbierz, ich i niech ruszają. Idź przez Algarię i Góry Tolnedry, ale trzymaj się z dala od Maragoru. Nadal jest nawiedzony. Niewielki byłby pożytek z twoich pikinierów, gdyby postradali zmysły. Porozmawiam z Cho-Ramem. Dołączy do ciebie w drodze na południe. Znasz Beldina?

- Słyszałem o nim.

- To karzeł z garbem na plecach i paskudnym charakterem. Nie przegapisz go. Jeśli wróci z Mallorei, nim dotrzesz do Doliny, pójdzie z tobą. Stąd do Sthiss Tor jest pięćset lig. Powiedzmy, że dotarcie do wschodniej granicy Nyissy zajmie ci dwa miesiące. Nie guzdraj się. Jesienią zaczyna się tam pora deszczowa. Nie mam ochoty ugrzęznąć na mokradłach.

- Święta racja.

- Potrafię utrzymywać z Beldinem kontakt, więc będziemy mogli koordynować działania. Chcę uderzyć na Nyissę jednocześnie z dwóch stron. Lepiej, żeby zbyt wielu Nyissan nie uciekło. Nie zabij jednak wszystkich. Przez to Issa byłby równie nieszczęśliwy jak Mara. Nie trzeba nam kolejnej wojny pomiędzy Bogami.

- Przecież Issa pozwolił Salmissarze zabić Goreka, prawda?

- Nie, nie pozwolił. On śpi, więc nie ma pojęcia, co robi Salmissarą. Bądź bardzo ostrożny Radeku. Issa to Bóg-Wąż. Jeśli go obrazisz, możesz po powrocie zastać Drasnię pełną jadowitych wężów. Zbierz swoich pikinierów i ruszaj na południe. Ja muszę rozmówić się z Cho-Ramem.

Ruszyłem do drzwi.

- Powiedz dziewczynie, że może już wyjść, Radeku - rzuciłem przez ramię. - Udusi się, jeśli zbyt długo będzie siedzieć pod kołdrą. - Przystanąłem. - Nie sądzisz, że czas już skończyć z tymi zabawami? - zapytałem.

- Są nieszkodliwe, Belgaracie.

- Dopóki nad tym panujesz. Chyba pora, żebyś się ożenił i ustatkował.

- Jeszcze przyjdzie na to czas - odparł. - Teraz mam sprawę do załatwienia w Nyissie.

Poleciałem na południe, do Algarii. Znalezienie Cho-Rama zajęło mi tylko dwa dni. Wódz Wodzów Klanów Algarii był już stary, włosy i brodę miał niemal tak białe jak ja. Pomimo to wolelibyście nie wchodzić mu w drogę. Wiek w najmniejszym stopniu nie spowolnił jego ręki. Szczerze wierzę, że potrafiłby obciąć człowiekowi uszy tak szybko, że ten przez cały dzień nie zauważyłby ich zniknięcia

Spotkaliśmy się w jednym z owych domów na kołach, zaprojektowanych jeszcze przez Algara, więc nikt nam nie przeszkadzał. Byliśmy z Cho-Ramem sąsiadami i starymi przyjaciółmi, więc nie musiałem terroryzować go tak jak Valcora czy Ra-deka. Wysłuchał uważnie mojej opowieści o zamordowaniu Goreka i tego, co zamierzamy uczynić w tej sprawie.

Gdy skończyłem, oparł się, aż zachrzęściła jego kurtka z końskiej skóry.

- Naruszymy terytorium Tolnedry - zauważył.

- Nie ma na to rady - powiedziałem. - Ktoś namówił do tego Salmissarę i chcę dowiedzieć się, kto to, nim nabierze rozpędu.

- Może to Ctuchik?

- Możliwe. Zobaczmy, co Salmissara ma do powiedzenia, nim zaczniemy oblężenie Rak Cthol. Radek powinien wkrótce dotrzeć. Połączcie siły, gdy tu dotrze. Ja ruszani do Doliny. Jeśli Beldin wrócił z Mallorei, to wyślę go z wami. Jeśli nie, przyślę bliźniaków. Jeśli kryje się za tym Ctuchik i nadal jest w Nyissie, to będzie wam potrzebny ktoś do odpierania jego ataków.

Myślę, że będzie lepiej, jeśli wyruszę z Valcorem i Brandem. Ri-yanie są rozwścieczeni, a sam wiesz, jacy są Cherekowie. Wódz uśmiechnął się.

- O tak - przyznał. - Cały świat wie, jacy są Cherekowie.

- Zbierz swoje klany, Cho-Ramie. Radek powinien wkrótce dołączyć. Jeśli będziesz musiał, wyprzedź jego piechotę. Chcę dotrzeć do Sthiss Tor przed rozpoczęciem pory deszczowej.

- Zdaję sobie z tego sprawę, Prastary. Bardzo trudno konno brodzić w deszczu przez mokradła.

Potem wyruszyłem do Doliny.

Szczęście nadal mi dopisywało, ponieważ dwa dni wcześniej Beldin wrócił z Mallorei. Kochałem bliźniaków, ale byli zbyt delikatni do tego, co planowałem w Nyissie. Beldin, gdy było trzeba, potrafił być odpowiednio niedelikatny.

Pozwolę sobie w tym miejscu na szczerość. Niezaprzeczalnie wściekłość mnie ogarnęła z powodu zamordowania Goreka i jego rodziny. W końcu to byli moi krewni, ale przygotowywana przeze mnie kampania miała niewiele wspólnego z zemstą, za to dużo z rozmyślnym stosowaniem przemocy. Sprawy na świecie wystarczająco się już skomplikowały i bez wtrącania się Nyissan do polityki międzynarodowej. Mieli dostęp do zbyt wielu trucizn i narkotyków, jak na mój gust, więc najazd Alornów na te mokradła miał przekonać Wężowy Lud, aby siedział w domu i pilnował własnego nosa. Zdaje się, że powiedziałem o sobie kilka niepochlebnych rzeczy, ale na to nie ma już rady.

- A co zrobisz, jeśli Murgowie również zdecydują się włączyć do zabawy? - zapytał mnie Beldin, gdy przedstawiłem mu swój plan.

- Nie sądzę, abyśmy musieli się tym martwić - odparłem z przesadnym przekonaniem. - Ctuchik kontroluje Cthol Mur-gos bez względu na to, kto zasiada na tronie w Rak Goska, a Ctuchik wie, że nie nadszedł jeszcze czas konfrontacji z Alornami. Wiele musi się jeszcze wydarzyć, nim do tego dojdzie. -Wpatrywałem się chwilę chmurnie w podłogę wieży Beldina. -Trzymaj się jednak lepiej z dala od terytorium Murgów, tak dla bezpieczeństwa.

- Masz szczególne pojęcie o “bezpieczeństwie", Belgara-cie. Jeśli nie mogę przejść przez Cthol Murgos, to będę musiał iść przez Tolnedrę, a to nie bardzo spodoba się legionom.

- Nim wrócę do Val Alorn, zahaczę o Tol Honeth. Vorduvia-nie ponownie doszli do władzy, ale Ran Vordue I jest na tronie dopiero od roku. Porozmawiam z nim.

- Niedoświadczeni ludzie popełniają błędy, Belgaracie.

- Wiem, ale zwykle wahają się, nim je popełnią. Zdążymy skończyć w Nyissie, nim on się zdecyduje.

Beldin wzruszył ramionami.

- To twoja wojna. Do zobaczenia w Sthiss Tor.

Poleciałem zatem do Tol Honeth i udałem się do pałacu imperatora. Wedle pewnych sfałszowanych dokumentów byłem specjalnym wysłannikiem królów Alorii i natychmiast zostałem wpuszczony przed oblicze imperatora.

Imperator Ran Vordue I z Trzeciej Dynastii Vorduviańskie j był młodzieńcem o głęboko zapadniętych oczach i kościstej twarzy. Siedział na marmurowym tronie i na ramiona narzucono mu tradycyjny złocisty płaszcz.

- Witamy w Tol Honeth, Prastary - powitał mnie. Miał ogólne pojęcie o tym, kim byłem, ale podobnie jak większość Tol-nedran uważał moje imię za rodzaj tytułu szlacheckiego.

- Darujmy sobie grzeczności i przejdźmy do rzeczy, Ranie Vordue - powiedziałem. - Nyissanie zamordowali Króla Rivy i Alornowie przygotowują ekspedycję karną.

- Co? Czemu mi o tym nie powiedziano?

- Właśnie to uczyniłem. Z technicznego punktu widzenia zostaną naruszone twoje granice. Stanowczo radzę ci przejść nad tym do porządku dziennego. Alornowie są w wojowniczym nastroju. Mają sprawę do załatwienia z Nyissanami, ale jeśli twoje legiony wejdą im w drogę, to przestaniesz mieć armię. Algarowie i Drasanie pomaszerują na południe przez GóryTol-nedrańskie. Udaj, że ich nie widziałeś.

- Czy nie można tego załatwić bez wojny? - zapytał dość płaczliwym głosem. - Mam do swej dyspozycji wielu bardzo dobrych negocjatorów. Mogliby nakłonić Salmissarę do wypłacenia reparacji.

- Obawiam się, że nic z tego, wasza wysokość. Wiesz, jacy są Alornowie. Półśrodki ich nie zadowolą. Po prostu nie mieszaj się do tego.

- A nie mogą twoi Alornowie przejść przez terytorium Murgów? Jestem nowy na tronie, Belgaracie. Jeśli nie podejmę jakichś działań, zostanę uznany za słabeusza.

- Wyślij listy protestacyjne do alornskich królów. Nakłonię, aby przeprosili cię, gdy już będzie po wszystkim. - Wtem przyszedł mi do głowy pewien pomysł. - Mam myśl. Jeśli chcesz zachować się po męsku i wywrzeć wrażenie na Honethach i Horbitach, to wyślij swoje legiony na południową granicę i zamknij ją. Nie pozwól jej nikomu przekroczyć.

Spojrzał na mnie spod oka.

- Bardzo sprytne, Belgaracie - powiedział. - Wykorzystujesz mnie, prawda? Jeśli zamknę granicę, ty nie będziesz musiał tego robić.

Uśmiechnąłem się do niego szeroko.

- Będziesz musiał podjąć jakieś kroki, Ranie Vordue. Sytuacja polityczna tego wymaga. Honethowie zaczną nazywać cię Ranem Vordue Tchórzem Podszytym, jeśli twoje legiony nie pomaszerują w jakimś kierunku. Gwarantuję ci, że Alornowie nie przekroczą tej granicy. Inne wielkie rody uznają zapewne, że to pokaz twej siły ich przed tym powstrzymał. W ten sposób obaj dostaniemy to, czego chcemy.

- Przechytrzyłeś mnie, starcze.

- Wiem - odparłem. - Jednak wszystko zależy od ciebie. Wiesz, co się wydarzy, i wiesz, co najlepiej w tej sytuacji uczynić. Jeszcze jedno. Kto jest najbardziej zaangażowany w handel z Nyissą?

- Honethowie - odparł krótko. - Siedzą w tym po uszy. Zainwestowali tam miliony. - Potem na jego twarzy powoli pojawił się diaboliczny uśmiech. - Ekonomiczna ruina Nyissy doprowadzi Honethów na skraj bankructwa, zdajesz sobie z tego sprawę.

- Wielka szkoda, nieprawdaż? Widzisz, Ranie Vordue? Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Trzeba tylko się o to zatroszczyć. No cóż, obaj mamy sprawy do załatwienia, więc nie będę ci dłużej zawracał głowy. Przemyśl to. Jestem pewny, że podejmiesz właściwą decyzję. - Potem skłoniłem się dla formy i zostawiłem go z myślami.

Znad Wielkiego Morza Zachodniego nadciągnęła kolejna wiosenna burza i z impetem uderzyła na wybrzeże, więc powrót do Val Alom zajął mi prawie tydzień. Nim tam dotarłem,Valcor zebrał swoją flotę i zgromadził armię. Skontaktowałem się z Beldinem. Zapewnił mnie, że Algarowie i Drasanie połączyli swe siły przy algarskiej twierdzy i maszerują na południe. Wszystko zdawało się przebiegać zgodnie z planem, więc wypuściłem Valcora i jego walecznych wojowników.

Burza w końcu minęła i pożeglowaliśmy z Val Alorn pod czystym błękitnym niebem. Chwilę napięcia przeżyłem, gdy przepływaliśmy przez Przesmyk Chereku, ale poza tym podróż na Wyspę Wiatrów upłynęła bez większych zakłóceń.

Wzruszające było spotkanie Valcora z Brandem. Brand stracił swego króla, a Valcor bratniego alornskiego monarchę. Val-cor zaproponował wypicie kilku kufli za jego pamięć, ale zdecydowanie się temu sprzeciwiłem.

- Czas nagli, panowie - oświadczyłem szorstko. - Radek i Cho-Ram są już w Górach Tolnedrańskich, a do ujścia Rzeki Węża daleka droga. Popijemy sobie po wojnie. Zaokrętujcie Ri-van i ruszajmy.

Pożeglowaliśmy na południe. Minęliśmy Arendię,Tolnedrę i zarzuciliśmy kotwicę u ujścia Leśnej Rzeki. Z kilku powodów RanVordue postąpił zgodnie z moją sugestią i jego legiony patrolowały północny brzeg rzeki.

Czekaliśmy tam kilka dni. Od delty Rzeki Węża dzielił nas rzut kamieniem. Nie chciałem jednak obudzić czujności Nyis-san, rzucając kotwicę na ich przybrzeżnych wodach. Czekałem, aby Radek i Cho-Ram zajęli wyznaczone pozycje.

Rankiem, trzeciego dnia, gdy wyszedłem na pokład, w głowie rozległ mi się donośny głos Bełdina.

- Belgaracie! Wstałeś?

- Nie krzycz. Słyszę cię.

- Jesteśmy na miejscu, ale daj drasańskim pikinierom dzień wytchnąć. Ostro ich gnaliśmy przez góry.

- Dotarcie do ujścia Rzeki Węża i tak zajmie nam parę dni. Trzymaj się z dala od granicy tolnedrańskiej. Ran Vordue uszczelnił ją, więc nie trzeba nam żadnych incydentów z legionami.

- Jak go do tego namówiłeś?

-  Wskazałem mu na pewne korzyści z tego płynące. Wyślij siły uderzeniowe na południe, by zablokować wszystkie drogi ucieczki. Ja zrobię to samo z tej strony, a gdy kolumny spotkają się, będziemy mogli zaczynać.

- Dobrze.

Mniej więcej w ten sposób to załatwiliśmy. Pierwszy przyznam, że tolnedrańskie legiony były bardzo użyteczne, choć tak naprawdę nic nie robiły, poza staniem na granicy.

Nyissanie zawsze wierzyli, że dżungle ich ochronią. Tym razem się mylili. Pikinierzy Radeka niemal wyzionęli ducha, ale dotarli do Nyissy przed nastaniem pory deszczowej. Mokradła były prawie wyschnięte, a drzewa suche. Nyissanie schronili się w lasach, a my po prostu je podpaliliśmy. Słyszałem, że ogromna chmura dymu, która popłynęła na północ, bardzo zaniepokoiła Honethów. Niemal czuli zapach swych płonących pieniędzy. Vorduvianie, Borunowie i Horbici podeszli do tego z bardziej filozoficznym spokojem.

Wojny nigdy nie są miłe, ale alornska kampania w Nyissie była szczególnie paskudna. Jazda algarska pędziła przed sobą Nyissan niczym stado przerażonego bydła, a gdy ci próbowali chronić się przed nimi na drzewach, drasańscy pikinierzy strącali ich z gałęzi. Cherekowie i Rivanie wzniecali pożary, a gdy ogarnięci paniką Nyissanie usiłowali uciekać, wojownicy Val-cora po prostu zapędzali ich z powrotem w płomienie. Szczerze mówiąc, niedobrze mi się robiło od tego wszystkiego, ale nie przerywaliśmy działań.

To była krótka, paskudna wojna, po której z Nyissy pozostało dymiące pustkowie. Jednakże spełniła swoje zadanie. Całe stulecia miną, nim Nyissanie wyjdą z ukrycia. Skutecznie zapobiegło to również ich mieszaniu się do polityki międzynarodowej.

W końcu otoczyliśmy Sthiss Tor i po kilku dniach zdobyliśmy miasto.

Popędziłem z Beldinem przodem i dotarłem do zbytkowne-go pałacu Salmissary przed rozwścieczonymi Rivanami. Zdecydowanie nie chcieliśmy, aby ktoś zabił królową Wężowego Ludu, dopóki nie zadamy jej kilku pytań. Pognaliśmy korytarzem wiodącym do jej sali tronowej. Wpadliśmy do ogromnego, oświetlonego przyćmionym światłem pomieszczenia, po czym zamknęliśmy i zaryglowaliśmy za sobą drzwi.

Salmissara była sama, bez straży. Eunuchowie przysięgali jej bronić, ale najwyraźniej ich przysięga nie znaczy zbyt wiele, gdy leje się krew. Królowa Wężowego Ludu zajmowała swe zwykłe miejsce. Na wpół leżała na tronie i podziwiała swe odbicie w lustrze, jakby nic się nie działo. Wydawała się bezbronna.

- Nie podchodźcie bliżej - ostrzegła nas, wskazując niedbałym gestem na małe zielone węże kłębiące się przy tronie. - Służba mnie opuściła, ale mali przyjaciele są wierni. - Mówiła niewyraźnie, a jej spojrzenie zdawało się uciekać.

- Nie ma co liczyć na zbyt wiele, Belgaracie - mruknął Bel-din. - Jest tak zaprawiona, że niemal traci przytomność.

- Zobaczymy - odparłem krótko. Zbliżyłem się nieco do tronu. Zielone wężyki zasyczały ostrzegawczo. - Sprawy nie przybrały zbyt dobrego obrotu, Salmissaro - oznajmiłem. - Powinnaś jednak przewidzieć reakcję Alornów. Co cię napadło, aby mordować Goreka?

- Swego czasu wydawało się to dobrym pomysłem - wymruczała.

Rozległo się głośne łomotanie w zaryglowane wrota.

- Trzymaj tych zapaleńców z dala ode mnie - powiedziałem do Beldina.

- W porządku - odparł - ale żeby nie zajęło ci to ca...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • losegirl.htw.pl