[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dominik Dan
Czerwony kapitan
Tytuł oryginalny: Červený kapitán
Tłumacz: Antoni Jeżycki
 Miasto, wydarzenia i wszystkie osoby w tej książce są wymyślone, jakiekolwiek
podobieństwo do autentycznych historii to czysty przypadek, choć komuś mogłyby się wydać
znajome…
Qui metuens vivet, liber mihi non erit unquam.
„Nie będzie dla mnie wolnym ten, który żyje w strachu”.
HORACY
Dedykuję Zuzanie i Emilowi Kňazovickim.
Dziękuję Państwu za przyjacielskie rady i nieocenioną pomoc…
W powieści zostały wykorzystane zapiski pracownika byłej Służby Bezpieczeństwa
o pseudonimie ViktorCe, awansowanego w 1988 roku za wybitne zasługi w obronie
społeczeństwa socjalistycznego do stopnia podpułkownika
in memoriam
.
Ze wszystkich materiałów korzystałem za łaskawym zezwoleniem jego małżonki. Nie
uzyskałem zgody na podanie jej nazwiska. Chce jeszcze cieszyć się wnuczętami…
1
Czerwiec 1992
Mężczyźni pocili się, choć byli rozebrani do połowy. Kopali już od świtu. Wstali wcześniej,
by zdążyć przed nieznośnym upałem, zapowiedzianym przez meteorologów nie tylko na dziś, ale
na cały tydzień. Niewiele im to dało. Już o siódmej byli spoceni, a teraz, przed obiadem, spływali
potem niczym w saunie. Mordęga.
— Podaj łopatę!
Wyższy z mężczyzn, usadowiony na czubku pryzmy, leniwie sięgnął i dał koledze łopatę.
Rozsiadł się z rozkoszą, bo świeżo wykopana ziemia przyjemnie chłodziła mu tyłek. Drugiemu
wystawały z jamy tylko ramiona i głowa. Odrzucił kilof i wyciągnął rękę po łopatę.
— O rany, ale głęboko.
— Dobra robota, zgodnie z normą… metr osiemdziesiąt, bydlaki — mruknął i się napił.
— Dawaj i mnie — mruknął mężczyzna z wykopu.
Siedzący na pryzmie znów leniwie się schylił i podał koledze plastikową butelkę z wodą.
— Brr! — prychnął tamten radośnie. Resztę wylał na twarz i włosy, ostrzyżone na jeża.
— Ruszaj się! Za godzinę zacznie tu prażyć i fajrant z tym leżakiem…
— Piękny leżak. Chodź, przekonaj się.
Mężczyzna na pryzmie niespiesznie spojrzał na zegarek.
— Jeszcze siedem minut, potem się zmienimy. No ruszaj się i ciesz, że mamy tu cień!
Na żwirowanej ścieżce zaszurgotały koła półciężarówki. Szofer wyczyniał harce, wziął
zakręt tak ostro, że z otwartego okna wyrzuciło mu ramię i głowę. Gdyby nie trzymał kierownicy,
wyleciałby w pędzie. Dwaj młodzieńcy na pace pokrzykiwali z uciechy.
— Gazu, baranie, sto dziesięć na prostej! — zagrzewali kierowcę, ale on tylko się uśmiechał
i cieszył na koniec tej jazdy.
Wdepnął hamulec tuż przy kopidołach. Chłopcy na pace nakryli się nogami.
— Debil — mamrotali, zeskakując na ziemię.
— Kazaliście mi dodać gazu, no nie? — rechotał kierowca.
— Dodać! Nie hamować! — Mieli ochotę wywlec go z szoferki i przemodelować mu facjatę.
Mężczyzna na pryzmie pokręcił głową.
— Jak małe dzieci… I przestańcie się wydzierać! Ludzie patrzą, znowu ktoś się poskarży
i majster da nam popalić.
Ucichli, uspokoili się. Kierowca wyszedł dopiero teraz, ale i tak oberwał na wszelki wypadek
profilaktycznego kuksańca pod żebro.
— No już, przestańcie.
Obstąpili wykop i gapili się z politowaniem na wyrobnika w dole.
— Co z wami? My jesteśmy gotowi — oznajmił kierowca i wyjął papierosy.
— Zaraz będzie, gdzieś tu już musi być — dobiegł z dołu ochrypły głos i kolejna porcja
świeżej ziemi sięgnęła pryzmy. Kilka grudek stoczyło się z powrotem.
— Rzucaj obok, wszystko ci spada z powrotem! — poradził kierowca i zapalił.
— Mądrala. — I kolejna bryła wylądowała w tym samym miejscu. Grudki znów się
potoczyły.
— Jeszcze przedpołudnie, a gorąco do zdechu. Jak się nie pospieszycie, to za chwilę macie tu
słońce, a potem… — mędrkował dalej kierowca i palił.
Z wykopu dało się słyszeć chrobotanie metalu o drewno.
— Wreszcie! — rozpromienił się kopacz. To mu dodało energii. Pracował krótkimi,
szarpanymi ruchami. Ziemia fruwała, jakby borsuk kopał norę.
— Kilof! — zakomenderował i wyrzucił z dołu łopatę.
Kolega na pryzmie też ożył, wstał i żwawo podał narzędzie. Cieszył się, że zdążyli przed
obiadem. Wczoraj nie mieli tyle szczęścia, słońce już wyszło zza wysokościowca, mało nie
zdechli. Jedyne dobre, że już o drugiej siedzieli przy piwie, inaczej człowiek musiałby dzisiaj iść
na chorobowe!
— Łopatę! — dobiegło z jamy.
Kopacz odsłonił wieko i okopywał boki.
— Łom i uchwyty! I złaź, potrzebuję pomocy!
Odsunęli ziemię z boków i przeciągnęli taśmę. Chłopcy pomogli im wygramolić się na górę.
— Na trzy! Raz… dwa… trzy…
Ciągnęli wszyscy czterej, kierowca palił. Nie płacili mu za brudną robotę, jego utrzymywało
prawo jazdy kategorii C. Najwyraźniej był z tego dumny.
— Heeej, siup! Jeszcze raz. Jano! Jesteś wyżej, nie tak szybko, zwolnij, heeej siup!
Gdy tylko wyciągnęli trumnę, padli na trawę i głośno sapali.
— Bydlę! Waży chyba z tonę.
— Zamiast schudnąć, chyba tam jeszcze przytył.
— Drugi raz go wnerwiamy, niech sobie sam wyłazi.
Chichotali i przypalali jeden od drugiego wymiętoszone papierosy. Kierowca krążył dokoła
drewnianego grzmota i odlepiał grudy gliny z wilgotnego lakieru.
— Znowu mi zaświni całą pakę — złościł się. — Kto to ma wiecznie myć?
Mężczyźni uśmiechali się półgębkiem. Skończyli palić, otrzepali tyłki.
— No, ruszać się. Wrzucamy ją na wóz i na dzisiaj fajrant.
Każdy z nich schylił się nad jednym rogiem. Nagle, jak na komendę, wyprostowali się.
Młodzi byli w gorszej sytuacji, musieli iść tyłem. Jeden koniec oparli o pakę i żwawo wskoczyli.
Chwycili trumnę, ale popełnili błąd. Dźwignęli za szybko. Nagle cały ciężar zwalił się na tych
dwóch niżej, śliska trumna wysunęła się im z rąk. Ledwie odskoczyli. Ci wyżej nawet nie
próbowali zapobiec nieszczęściu, tylko się gapili. Trumna wyrżnęła całym ciężarem
w marmurowy krawężnik i wieko otwarło się z chrzęstem.
Najpierw wypadła ręka.
Trochę zaschniętych mięśni i kawałek skóry jeszcze zostały na nadgarstku. Palce, nagie do
kości, rozsypały się po trawie. Potem wyleciały obie nogi, omotane resztkami spodni. Same
kości. Klatka piersiowa w zetlałej marynarce zaklinowała się w szparze.
— O rany! — jęknął kierowca, rozglądając się przerażony.
Mieli szczęście. Babcia z sąsiedniego grobu poszła po wodę, wymachując w rytm kroków
blaszaną konewką. Dwie inne były niedaleko, ale półciężarówka zasłaniała im widok.
— Skurwiele, to wasza wina.
— Nasza? To wyście na dole jej nie utrzymali!
— My?!
Jedynie kierowca zachował spokój. Nie na darmo miał prawo jazdy kategorii C.
— Przestańcie! Odbiło wam? Róbcie jeszcze większy harmider! Cieszcie się, że nie ma tu
majstra. Raz dwa wyzbierajcie go i załadujcie. Jano! W rogu na pace są dwie pary rękawic, dawaj
je tu!
Odłożyli wieko i wepchnęli korpus do środka. Jeden podał nogi, ledwo się trzymały, ale ręka
całkiem się rozleciała.
— Dawaj ten palec, tam leży koło twojego buta, a obok drugi.
Wrzucili z powrotem, co pozbierali, i chcieli zamknąć trumnę.
— Mam gwoździe, potem zabijemy. Szybko ładujmy i spływamy — rzucił kierowca i sam
chwycił za jeden róg.
Mężczyźni chętnie pomogli. Ale kierowca stropił się, gdy zasuwali wieko.
— Moment! Coś mi tu nie pasuje… — I wbił wzrok w trumnę. — Rany boskie! A gdzie
głowa?!
Wszyscy rozglądali się bezradnie.
— A nie mógł rzucić się bez głowy w objęcia śmierci? — spróbował któryś.
— Ale dowcip! — zezłościł się kierowca, trąc policzek. — Jak wyleciała, to musiała się
potoczyć… Tam, w te krzaki! Młokosy, szukać tam!
Padli na kolana i przeczesywali gęste listowie.
— Jest! — zawołał triumfalnie młody.
— Nie drzyj się! O rany, co za baran! Dawaj ją tu, póki nikogo nie ma!
Chłopak wstał i uniósł ręce.
— Fuj!
Niósł ją jak najdalej od siebie niczym tort urodzinowy. Położył ostrożnie obok zbutwiałego
kołnierza, ale przekręciła się i odsłoniła gołe ciemię.
— Ma jakiś pieprzyk czy co to jest? Tu, na górze. Widzicie? — dziwił się znalazca.
— Pieprzyki są na skórze, a to jest goła czaszka. Na kości pieprzyków nie znajdziesz!
— oponował drugi pomocnik.
— Mądry! Pan doktor! Ile semestrów medycyny zaliczyłeś?
Stali nad półotwartą trumną i medytowali. Przytyk do wyższego wykształcenia ożywił
również kierowcę. Czuł się w obowiązku przyjść z pomocą.
— Poczekajcie! Nie zamykajcie jeszcze, niech popatrzę. — Kucnął i fachowym okiem
oglądał ciemię czaszki.
— Jano, podaj rękawice.
Ostrożnie wetknął palce w otwory po oczach i podniósł. Rozejrzał się wystraszony, ale kiedy
stwierdził, że cmentarne babcie nadal nie zwracają na nich uwagi, przyjrzał się pieprzykowi.
— To… nie pieprzyk, to jest…
Ostrożnie obrócił czaszkę, zamknął jedno oko i przez otwór po pierwszym kręgu szyjnym
badał wnętrze.
— Rany boskie święte, ożeż kurwa, chłopy.
— No? — niecierpliwił się młody.
— To jest… gwóźdź!
— Coś takiego! Pokaż!
Czaszka przechodziła z rąk do rąk, szybko brali jeden od drugiego rękawice. Każdy chciał na
własne oczy obejrzeć niezwykłe znalezisko.
— Rany boskie, główka gwoździa, a… cały gwóźdź w głowie. Co robimy? — rzeczowo
zapytał młody.
— Noo… — Kierowca nie wiedział, ale czuł podświadomie, że coś powinni zdecydować.
Spocony kopacz nie miał wątpliwości. Wytarł się brudnym podkoszulkiem, przez ramię
przerzucił drelichową bluzę. Zmęczony pochylił się i zbierał narzędzia z ziemi.
— Nic! Przynajmniej ja nic! Wrzućcie ją z powrotem i szybko wywieźcie. Jutro ich
wszystkich przysypiemy i wreszcie będziemy mieć to z głowy!
— Ale ten gwóźdź? — wahał się kierowca. — Może to trzeba zgłosić?
— Komu?! I co?! Że gwóźdź znalazłeś? Kupię ci drugi, tylko się nie grzeb i wrzuć go
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • losegirl.htw.pl