[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Skraj mgławicy Nubila
Dwa okręty przechwytujące klasy Faustus unosiły się bezgłośnie w przestrzeni
manewrując ostrożnie pomiędzy wirującymi skalnymi bryłami. Niebieskie płomienie buchały
z ich silników korekcyjnych przesuwając ok- ręty z miejsca w miejsce w miarę jak
przemykały poprzez pole asteroidów. Szafranowa zasłona tworząca mgławicę Nubila Reach
rozpościerała się przed nimi na obszarze tysięcy kilometrów, tworząc mglistą kurtynę
spowijającą krańce Światów Sabbat.
Każdy z patrolowców był elegancką jednostką długości stu stóp, liczonych od ostrego nosa
po zakończoną poziomymi statecznikami rufę. Faustusy przypominały kształtem katedralne
iglice, smukłe i opływowe. Na ich opancerzonych burtach widniał stylizowany Imperialny
Orzeł otoczony zielonymi insygniami Floty Segmentu Pacificus.
Przesuwając wzrokiem po elektronicznych panelach rozmieszczonych wokół fotela pilota
w pierwszym patrolowcu, dowódca skrzydła Torten LaHain poczuł, jak jego puls przyśpiesza
machinalnie w odpowiedzi na wyczuwalny wzrost obrotów plazmowego reaktora. Sprzężony
neuralnie z okrętem, dzięki technologii Adeptus Mechanicus mógł zsynchronizować swój
metabolizm z systemami statku, wyczuwając każdy niuans w jego ruchu, każdy skok i spadek
mocy w silnikach. LaHain miał za sobą dwudziestoletni staż na patrolowcach. Pilotował
Faustusy od tak dawna, że teraz postrzegał je jako naturalne przedłużenie swego organizmu.
Popatrzył ze stanowiska dowódcy w dół, gdzie obserwator zmagał się z komputerem
nawigacyjnym.
- I jak ? – zapytał LaHain przez zawieszony przy ustach interkom. Nawigator spojrzał w górę
na pochylonego wyczekująco kapitana, po czym wskazał dłonią migoczące wskaźniki na
swym panelu.
- Pięć stopni na sterburtę. Astropata kazał przelecieć ostatni raz wzdłuż krawędzi mgławicy i
wracać do domu.
Za plecami nawigatora rozległ się ledwie słyszalny pomruk potwierdzenia. Siedzący na
fotelu w kształcie małego tronu astropata zakołysał się rytmicznie. Dziesiątki kabli
podłączonych do jego gładko wygolonej czaszki odchodziło gdzieś w tył, by zniknąć w
obudowie masywnej aparatury. Każdy przewód oznakowany był niewielką żółtą plakietką,
opisaną niezrozumiałymi komunikatami, których LaHain nigdy nie miał ochoty przeczytać.
Wokół astropaty unosił się wyraźnie wyczuwalny zapach kadzidła i ludzkiego potu.
- Co on powiedział ? - zapytał LaHain.
- Kto wie ? Któż by chciał wiedzieć ? - odparł filozoficznie obserwator wzruszając
ramionami.
Umysł astropaty pracował w tym czasie intensywnie, przetwarzając strumień danych
astronomicznych pompowanych bezustannie do jego mózgu przez pracujące sensory.
Przesiewając setki informacji sondował jednocześnie otaczającą go podprzestrzeń, szukając
wszelkich budzących podejrzenia anomalii. Małe statki patrolowe wyposażone w astropatów
od dawna stanowiły system wczesnego ostrzegania floty. Służba taka niosła ze sobą poważne
obciążenie dla umysłów psioników i chwilowe utraty świadomości bądź przejściowa
katatonia nie należały do rzadkości. Tym razem było jeszcze gorzej. Przechodząc tydzień
temu przez pole asteroidów bogatych w rudę niklu astropata dostarczył załodze
niezapomnianych wrażeń, wpadł bowiem w stan niekontrolowanych spazmów, którym nikt
nie potrafił zaradzić.
- Kontrola systemów - LaHain rzucił do interkomu rutynową komendę.
- Tylna wieżyczka sprawna ! - odpowiedział czuwający na rufie Faustusa serwitor.
- Inżynier lotu na stanowisku ! - zatrzeszczał głos oficera ukrytego w maszynowni.
LaHain przełączył się na kanał zewnętrzny i wywołał swojego skrzydłowego.
- Moselle... ruszaj przodem i zaczynaj przeczesywanie. Idę za tobą jako ubezpieczenie.
Robimy co trzeba i spływamy do domu.
- Przyjąłem - potwierdził pilot drugiego statku. Silniki jego Faustusa rozbłysły snopem
niebieskiego ognia i patrolowiec skoczył do przodu po wyznaczonym wcześniej kursie.
LaHain przestawił komunikator w tryb pasywny i niemal poderwał się z miejsca na dźwięk
dobiegających z interkomu chrapliwych słów astropaty. Rzadko zdarzało się, by psionik
mówił coś do pozostałych członków załogi.
- Kapitanie, przemieść statek według następujących koordynatów i zatrzymaj.
Przechwyciłem sygnał... To wiadomość... z nieznanego źródła.
LaHain przesunął dłońmi po panelu sterowniczym wprowadzając do komputera nowe
współrzędne. Seria białych rozbłysków oświetliła na moment ciemny kadłub patrolowca i
silniki korekcyjne skierowały go na wyznaczoną pozycję. Obserwator odsunął się od
komputera nawigacyjnego i zacz
czął przełączać wszystkie systemy śledzące w tryb pasywny.
- Co to takiego ? - zapytał niecierpliwie dowódca. Nieprzewidziane zmiany w pieczołowicie
zaplanowanej misji zawsze wprawiały go w zły nastrój.
Astropata zwlekał przez chwilę z odpowiedzią, chrząkając znacząco.
- To mentalne połączenie, przesyłane poprzez Osnowę. Nadchodzi z ekstremalnie dalekiego
zasięgu. Muszę je przechwycić i przesłać do Dowództwa Floty.
- Dlaczego ? - irytacja LaHaina rosła z każdą sekundą.
- To poufny transfer... o pierwszym stopniu tajności. Poziom Vermilion.
Pełna niedowierzania cisza zapadła na pokładzie statku, przerywana jedynie miarowym
pomrukiem pracujących na wolnym biegu silników, popiskiwaniem czujników i cichym
świstem wentylatorów.
- Vermilion... - wyszeptał w końcu LaHain.
Vermilion był najwyższym poziomem utajnienia danych stosowanym przez kryptografów
krucjaty. Praktycznie nigdy nie używany, był niemalże mityczny. Nawet globalne plany
układane przez imperialnych strategów objęte były niższym poziomem Magenta. LaHain
poczuł zimne ciarki biegające po kręgosłupie, w odpowiedzi na ten dreszcz maszyny Faustusa
odpowiedziały chóralnym pomrukiem. Rutynowy patrol stał się bardzo nietypowy i choć
kapitan tego nie cierpiał, zdawał sobie sprawę z konieczności zrobienia wszystkiego, co w
jego mocy, by namierzona transmisja dotarła do przełożonych.
- Ile czasu potrzebujesz ? - zapytał marszcząc czoło.
Kolejna chwila milczenia.
- Rytuał potrwa dłuższą chwilę. Nie rozpraszaj mnie, gdy próbuję się skoncentrować. Musisz
utrzymać pozycję do chwili, kiedy powiem ci, że skończyłem – poinstruował go zirytowany
astropata. Jego głos stał się ledwie zrozumiały, jakby mentat dławił się własną śliną. Po
dłuższej chwili mruczane cicho słowa przeszły w nieludzki bełkot. Temperatura wewnątrz
kabiny spadła zauważalnie. Coś się zaczynało dziać.
LaHain zacisnął ręce na sterach Faustusa czując jak ramiona pokrywa mu gęsia skórka.
Nienawidził czarodziejskich sztuczek psioników. W ustach zrobiło mu się sucho, na czole dla
odmiany skroplił mu się pot. Dalej, dalej, ponaglał w myślach astropatę. To wszystko trwało
za wolno, zbyt długo stali w miejscu odsłonięci i podatni na niespodziewany atak. Pomruki
psionika nasiliły się. LaHain przesunął wzrokiem po morzu różowawej mgły zalegającej w
centrum nebuli miliard kilometrów dalej. Zimne odległe światło starych słońc przenikało
przez nią niczym przez zwiewną kurtynę, rozpraszając mroczne chmury gazu kłębiące się w
przestrzeni.
- Kontakty ! - wrzasnął nagle obserwator - Trzy ! Nie, cztery ! Idą jak burza, prosto na nas !
- Pozycja i czas wejścia w nasz zasięg ? - odkrzyknął LaHain.
Obserwator przesłał na ekran komputera dowódcy parametry intruzów i Faustus poruszył
się nieznacznie w miejscu ustawiając smukły nos w ich kierunku.
- Ależ zasuwają ! Na Tron Ziemi, zaraz tu będą !
LaHain jednym pociągnięciem dłoni włączył rząd przycisków na swym panelu.
- Systemy obronne uaktywnione ! Przygotować broń ! - nim jeszcze dokończył komendę,
automatyczne ładowniki w przedniej wieżyczce zaczęły wprowadzać do komory amunicyjnej
podwójnie sprzężonych działek pierwsze kasety z nabojami. Jedna z migoczących na panelu
kontrolek sygnalizowała gromadzenie energii w przygotowanych do strzału działach
plazmowych, wbudowanych w nos patrolowca.
- Skrzydło Dwa do Skrzydła Jeden ! - głos Moselle rozległ się w komunikatorze - Dopadli
mnie ! Łamcie szyk i uciekajcie ! Łamcie i uciekajcie, na Imperatora !
Drugi patrolowiec zmierzał w ich stronę na pełnej szybkości. Poprzez skanery optyczne
LaHain dostrzegł wyraźnie czarną sylwetkę nadlatującego statku Moselle, chociaż był od
niego oddalony o blisko tysiąc kilometrów. Za nim i powyżej, nadciągały mroczne
wampiryczne cienie okrętów Chaosu. Płomienie ich potężnych silników pozostawiały za
myśliwcami długie smugi żółtego ognia.
Krzyk Moselle, urwany nagle wpół, rozdarł ciszę panującą w interkomie. Nadlatujący
Faustus zniknął w nagłym rozbłysku, który po ułamku sekundy przybrał postać kuli białego
światła. Trzej napastnicy zmienili swój kurs tak, by przeciąć ewentualną drogę ucieczki
tkwiącego nadal w bezruchu patrolowca.
- Idą na nas ! - LaHain poczuł jak krople potu kapią mu na kombinezon. Szarpnął silnikami
zwiększając gwałtownie ich obroty i spojrzał desperacko na astropatę - Ile jeszcze czasu ?!
- Przejąłem całą wiadomość... Teraz wysyłam ją dalej... - wysapał wyczerpany psionik.
- Szybciej, szybciej, nie mamy już czasu ! - popędził go LaHain.
Dwa silniki Faustusa grały nerwowo, niebieski ogień buzował na rufie smukłego okrętu.
Kapitan odnosił wrażenie, że jego krew burzy się w rytm ich
ich pulsującego pomruku. Balansował na krawędzi mocy zdolnej wyrzucić statek w przód.
Alarmowe kontrolki rozbłyskiwały wszędzie wokół. Zgarbił się nieco w fotelu przygotowując
w myślach do nieuniknionego starcia.
Siedzący w tylnej wieżyczce serwitor przeładował magazynki podwójnie sprzężonych
działek wypatrując celu. Nie widział samych przeciwników, ale dostrzegał wyraźnie ich
cienie: poruszające się szybko plamy czerni na tle migoczącego kosmosu. Wieżyczka ożyła z
jękiem serwomotorów i skierowała lufy w kierunku nadlatujących napastników, działka
wypluły w próżnię strumień śmiercionośnej stali.
Do błyskających rytmicznie kontrolek dołączył niski basowy jęk syreny alarmowej.
Pasywne skanery sygnalizowały namierzanie Faustusa przez terminale celownicze
rebelianckich myśliwców. Skulony nad swym komputerem obserwator wykrzywił głowę w
bok patrząc ponaglająco na kapitana. Jego dłonie zawisły wyczekująco nad klawiaturą,
gotowe do programowania współrzędnych manewru skokowego. W interkomie rozległ się
zniekształcony głos inżyniera lotu Manusa, ale pomruk pracującego w maszynowni reaktora
zagłuszył jego słowa. LaHain poczuł nagle ogromny spokój, odprężenie wynikłe ze
świadomości tego, co stało się nieuniknione.
- Czy już skończyłeś ? - zapytał astropatę. Mężczyzna zgarbił się na swym fotelu, bliski
śmierci. Skrajne wyczerpanie poraziło jego ciało falą niekontrolowanych dreszczy.
- Skończyłem - wychrypiał z wysiłkiem.
Faustus skoczył do przodu niczym dźgnięty ostrogami koń, mknąc wprost na napastników.
LaHain nie liczył na to, by zdołał uciec, nie łudził się też nadzieją na pokonanie
przewyższających go liczebnością przeciwników. Ale obiecał sobie w duchu, że przynajmniej
jednego z nich zabierze ze sobą.
Przednia wieżyczka wyrzuciła z siebie serię tysiąca ciężkich pocisków, po pięćset z każdej
lufy. W ślad za nimi poleciała jaskrawa, fosforyzująca kula plazmy. Jeden z mrocznych
kształtów przeciął tę strugę ognia i eksplodował rozrzucając wokół wirujące szaleńczo
szczątki. LaHain nie tracił czasu na podziwianie efektów swego strzału. Pełną mocą silników
korekcyjnych rzucił statek w ciasny skręt i przeciągnął serią po kadłubie drugiego myśliwca.
Zdehermetyzowana maszyna pomknęła prosto przed siebie ciągnąc z tyłu rosnący warkocz
płomieni.
Sekundę później deszcz pocisków w kształcie ostrych metalowych igieł przestębnował
burtę Faustusa od nosa po rufę. Miniaturowe głowice rozerwały głowę nieprzytomnego
astropaty i dosłownie unicestwiły obserwatora wraz z jego komputerem. Inżynier lotu umarł
w maszynowni, nawet nie zdążył spostrzec rozbłysku eksplozji uszkodzonego reaktora. Dwie
bilisekundy później kadłub patrolowca wybrzuszył się od wewnątrz niczym nadmuchana
bańka i kula białego ognia pochłonęła smukły okręt wraz z jego twardo dzierżącym stery
kapitanem.
Fala uderzeniowa eksplozji rozeszła się wkoło na odległość ośmiu kilometrów, po czym
znikła w zwiewnej kurtynie mgławicy.
Darendala, 20 lat wcześniej
Zimowy pałac został otoczony. W lesie na północnym krańcu zamarzniętego jeziora
polowe działa Imperialnej Gwardii wyrzucały z siebie kolejne pociski. Wstrząsane odgłosem
kanonady powietrze strącało z gałęzi drzew płaty śniegu. Odrzut przesuwał koła dział z
miejsca w miejsce, wytrącając je z pieczołowicie podkładanych drewnianych podpór. Gorące
łuski spadały z otwieranych rytmicznie komór prosto w płynną breję pod nogami
artylerzystów topiąc ją z głośnym sykiem.
Wznoszący się na drugim końcu jeziora pałac przedstawiał żałosny widok. Jedno z jego
pięknych skrzydeł runęło tworząc nieforemną stertę gruzu. Wysokie mury zwieńczone łukami
arkad nosiły na sobie szpecące piętno dziur wybitych ciężkimi pociskami. Każdy kolejny
strzał obracał w perzynę następny fragment umocnień, pokrywając je warstwą brudnego
śniegu. Niektóre źle wymierzone pociski nie dolatywały do celu i spadały na lodową pokrywę
jeziora wzbijając w powietrze fontanny lodowatej wody i mułu.
Komisarz generał Delane Oktar, najwyższy stopniem oficer polityczny hyrkańskiego
regimentu, stał wyprostowany na dachu pokrytego zimowym kamuflażem gąsienicowego
transportera i obserwował postępy artylerzystów przez polową lornetę. Kiedy dowództwo
Floty wysłało Hyrkańczyków do stłumienia powstania na Darendali, wiedział już, jaki będzie
koniec tej kampanii. Krwawy i szybki. Ileż dał możliwości do złożenia broni secesjonistom ?
Zbyt wiele, odpowiedziałby pułkownik Dravere, który dowodził pancernymi brygadami
wspierającymi Hyrkańczyków.
Oktar wiedział, że Dravere nie omieszka złożyć stosownego raportu na temat jego
przesadnego humanitaryzmu. Pułkownik był niezwykle ambitnym oficerem pochodzącym z
arystokratycznego rodu. Wspinał się szybko po szczeblach kariery, trzymając się jej
kurczowo obiema rękami i kopiąc bez litości tych, którzy znajdowali się poniżej.
Oktar nie dbał o to. Liczyło się zwycięstwo, a nie gloria. Komisarz generał posiadał
ogromny autorytet i nikt nigdy nie ośmieliłby się zakwestionować jego lojalności wobec
Imperium. Wierzył jednocześnie, że wojna to prosty mechanizm, gdzie rozwaga i zdrowy
rozsądek mogą zdziałać więcej od brawury, a przy mniejszych stratach. Zbyt często spotykał
się z odmiennym podejściem do tej kwestii. Wielu wysokich rangą oficerów Gwardii
uważało, że każdego przeciwnika można zmiażdżyć odpowiednią liczebnie armią, a potencjał
Gwardii w tym względzie był wręcz niewyczerpalny: miliardowe zasoby mięsa armatniego w
całej galaktyce.
Oktar nie cierpiał takiego podejścia do żołnierzy. Przez długi czas wpajał hyrkańskiej
kadrze oficerskiej swoje zasady i przekonania. Nauczył generała Caernavara i jego zastępców
szacunku dla każdego podwładnego i znał niemal wszystkich z sześciu tysięcy Hyrkańczyów,
wielu z imienia. Był z nimi od samego początku, od dnia założenia pierwszego regimentu na
smaganych wiatrem granitowych wyżynach ich rodzinnej planety. Sześć regimentów tam
powołano do służby, sześć dumnych jednostek, które rozsławiły nazwę Hyrkanu wśród
światów Imperium.
To byli dobrzy chłopcy. Oktar nie chciał ich tracić i nie zamierzał na to pozwolić żadnemu
ze swoich oficerów. Zeskoczył z dachu transportera i szybkim krokiem ruszył poprzez
głęboki w tym miejscu śnieg w kierunku uwijających się jak w ukropie artylerzystów.
Hyrkańczycy byli silnymi ludźmi, choć postronnych obserwatorów mogłaby wprowadzić w
błąd ich mizerna postura i blady kolor skóry. Gęste brązowe włosy ścinali bardzo krótko.
Nosili szare ocieplane kombinezony z zarzuconymi na wierzch kamizelkami kuloodpornymi i
czarne czapki z daszkami. Stroju dopełniały długie płaszcze i skórzane rękawice.
Żołnierze obsługujący działa zrzucili z siebie wierzchnie warstwy ubrań i pracowali w
samych podkoszulkach, ładując pociski w lufy armat. Strugi potu ściekały po ich odkrytych
ciałach. Niezwykłe wrażenie sprawiał widok półnagich ludzi w ten mroźny dzień, gdy para
ich zamarzających oddechów unosiła się nad głowami.
Oktar znał każdą zaletę i słabość swoich żołnierzy. Wiedział doskonale, którego z nich
należy wysłać na rekonesans, którego jako snajpera, kto nadaje się do przeprowadzenia
błyskawicznego ataku, a kto do wyczyszczenia pola minowego, pasów zasieków,
przesłuchania jeńców. Cenił i szanował umiejętności każdego z nich. Nie chciał ich tracić. On
i generał Caernavar umieli umiejętnie wykorzystywać swych ludzi i wygrywać, wygrywać,
wygrywać, po stokroć częściej i szybciej niż ci, którzy swoje regimenty traktowali jako
zatyczki wpychane w wyrwy na skrwawionej linii frontu. Ludzie tacy jak Dravere. Oktar czuł
strach na myśl o czynach, jakich mógłby się dopuścić ten człowiek po dotarciu na
odpowiednio wysokie stanowisko, chociażby takie jak to, które sprawował on sam.
Uśmiechnął się na myśl, że dzisiejsze zwycięstwo nie należało do dumnego bezdusznego
pułkownika.
Rzucił lornetę w nadstawione ręce towarzyszącego mu sierżanta.
- Gdzie jest Chłopiec ? - zapytał.
Sierżant wyszczerzył zęby w uśmiechu na myśl o tym, jak „Chłopiec” nie cierpi swojego
przezwiska.
- Nadzoruje baterie na szczycie urwiska, komisarzu generale - wyjaśnił w lekko
zniekształconym niskim gothicu, wypowiadając słowa z silnym hyrkańskim akcentem.
- Przyślij go do mnie - Oktar zatarł dłonie, by je nieco rozgrzać - Myślę, że nadszedł czas, by
mógł się wreszcie wykazać.
Sierżant zasalutował i odszedł szybkim krokiem wykonać polecenie.
* * * * *
Hyrkański sierżant wspinał się stromym zboczem na szczyt urwiska, ogołoconego z drzew
podczas nalotu secesjonistów w ubiegłym tygodniu. Pod warstwą udeptanego dziesiątkami
butów śniegu kryła się drzewna miazga, jedyna pozostałość po gęstym sosnowym zagajniku,
jaki rósł tu jeszcze niedawno. Sierżant poczuł pewną ulgę na myśl o tym, że nie będzie już
więcej nalotów. Maszyny secesjonistów bazowały na dwóch polowych lotniskach ukrytych w
lasach na południe od zimowego pałacu, zajętych już przez pancerne zagony pułkownika
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • losegirl.htw.pl