[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dawid Juraszek
W ludzkiej skórze
© Dawid Juraszek
Tekst udostępniony na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa – użycie niekomercyjne – Bez utworów zależnych. 3.0. Polska.
– W Yangyang nie znajdziesz noclegu.
Świstliwy głos dobywał się z jam między nielicznymi, krzywymi i żółtymi zębami.
– Dlaczegóż to? – mruknął Xiao Long, odchylając się mimowolnie; oddech ulicznego
sprzedawcy tofu cuchnął zgnilizną. Albo tofu. – Zajazdów żadnych tu nie ma?
– Są, a jakże. Ale Święto Przepiórek się zaczyna, tylko raz na cztery lata wolno ptakom
walczyć w mieście, więc ludzie pościągali tu aż z…
Starszy mężczyzna nie dokończył, bo stragan obległo nagle kilku wygłodniałych
klientów, głośno domagających się wonnych specjałów. Otoczony przez cisnące się ciała
Xiao podziękował i odwrócił się, wplatając w sznur przechodniów przeciągany ulicą od i do
miejskiej bramy siłami rozbieżnych zamiarów, trosk i pragnień.
Kiedy bakałarz wkraczał był przed chwilą do Yangyang przez półkolistą Bramę
Południową, myślał głównie o tym, czy starczy mu pieniędzy wyłącznie na nocleg, czy też
jeszcze na jadło. Teraz znów wróciła obawa, która dręczyła go całą drogę przez duszne i
parne wzgórza.
Gdzie będzie spał?
Podniósł głowę ku niebu ociężałemu od uwieszonych pod nim chmur. Leniwe sine
brzuszyska napierały na dachy miasta, w każdej chwili grożąc ulewą. Gdyby nie to,
zadowoliłby się kupą gałęzi na jakimś pagórku w pobliżu pierwszej lepszej wioski. Tylko
perspektywa deszczowej nocy zagnała go w obręb murów obcego miasta.
Niskie drewniane domostwa po obu stronach ulicy wabiły szyldami, z których wiele
obiecywało wygodny nocleg i smaczną strawę, ale ruch przy wejściach potwierdzał słowa
sprzedawcy tofu. Mimo tego Xiao parł z ciżbą i wbrew niej ku centrum miasteczka, gdzie
rozciągał się rozległy kompleks krytych granatową dachówką budynków – miejski jamen.
Skoro już tu zawędrowałem… przekonywał niemrawo sam siebie, pozwalając nieść się
kapryśnemu człowieczemu nurtowi.
– Przepiórki! Bitne a silne przepiórki! – rozdzierał się stojący pod jednym z domów
wysoki chudzielec, potrząsając bambusowymi klateczkami, wewnątrz których kotłowały się
istne burze piórowe. – Kto u mnie przepiórkę kupi, ten na turnieju niechybnie wygra!
– To czego sam się nie popróbujesz, cwaniacze jeden! – wrzasnął ktoś zza ucha Xiao i
wybuchnął szyderczym rechotem.
Bakałarz otrząsnął się i dał nura w bok; nie tyle dlatego, by ujść przenikliwemu głosowi
szydercy, ile po to, by wcisnąć się w wąską boczną uliczkę. W takich zaułkach znajdowały się
nieraz najlichsze i najtańsze zajazdy; być może armia wyznawców Święta Przepiórek nie
najechała jeszcze tych rejonów…
Rzeczywiście – za kolejnym zakrętem cuchnącej butwiejącym drewnem uliczki pojawił
się wypłowiały napis na desce, który głosił, że czytający stoi oto przed Pawilonem Spoczynku
w Chmurach. W zasięgu wzroku nie było nikogo, tylko zza ścian domostw dobiegały pogłosy
rodzinnych swarów. Xiao z nową nadzieją podszedł do zajazdu. Już miał wkroczyć do
ciemnej sieni, gdy mrok zatrząsł się od tupotu. Bakałarz ledwo zdążył uskoczyć; na uliczkę
wypadło kilkunastu mężczyzn w średnim wieku niosących klateczki z przepiórkami i
popędziło ku głównej arterii.
Ten spoczynek to chyba w chmarach, pomyślał zdetonowany Xiao, ale wstąpił do
środka. Po kilku krokach sień przeszła w półmroczne pomieszczenie, przedzielone na pół
długim stołem. Siedzący za nim podstarzały mężczyzna w wymiętym czepcu podniósł wzrok
znad rejestrów i zanim jeszcze gość – czy raczej intruz – zabrał głos, wtoczył rozmowę we
właściwe koleiny.
– Miejsc pod dachem nie ma. Nawet sień cała zajęta. Możesz kupić miejsce pod
zajazdem, ale nie odpowiadam za pogodę.
Xiao chciał prychnąć, ale zamiast tego zapytał z rezygnacją:
– Znajdę jeszcze gdzieś w mieście matę?
Gospodarz przyjrzał się przybyszowi, a potem ze szczerym chyba westchnieniem
potrząsnął głową.
– Może tu i ówdzie pojedyncze kwatery, może jaki prywatny człek cię przyjmie, ale
święto już dziś wieczorem, a na święto zawsze ściągają tłumy.
Bakałarz skinął i odwrócił się, ale mężczyzna stuknął w stół.
– Czekaj. Tylko nie śpij samowolnie gdzieś po ulicach, bo jeśli nawet rabusie cię nie
ograbią, to pewnikiem nie ujdziesz strażnikom. Kup miejsce pod moimi drzwiami, dobrze
radzę.
– Nie, dziękuję – mruknął Xiao i znów się odwrócił, ale mężczyzna i tym razem nie
skończył.
– Skoroś taki, to ci coś rzeknę, bo widzę, że złamanego miedziaka nie masz. Na
wzgórzach za miastem jest wielka rezydencja, opuszczona po pożarze, śpią tam tacy, co nie
mają pieniędzy albo ochoty, żeby spać w mieście. Nie słyszałem, żeby kogoś tam
obrabowano, bo i z czego.
– Jak tam trafić? – spytał bez przekonania bakałarz.
– Od Bramy Wschodniej traktem, potem przez most, będzie widać czerwone mury.
– Dziękuję.
Tym razem Xiao nie zdążył się odsunąć. W sieni zagrzmiał tupot stóp, wąskim
przejściem przecisnęło się kilku rozemocjonowanych młodzieńców, hołubiących w
ramionach klateczki z przepiórkami. Pewnie kupili u tamtego handlarza, pomyślał rozcierając
potłuczone ramiona i wyszedł na uliczkę. Chwilę rozglądał się ponuro. Głupia sprawa taki
nocleg, pomyślał. Ile trzeba zachodu, żeby bezpiecznie i zdrowo przetrwać jedną noc. Gdy się
ma własny dom, to się tego nie docenia…
Zacisnął zęby.
– Od Bramy Wschodniej traktem, potem przez most – zamruczał i ruszył ku głównej
ulicy.
Tłumy nie zdążyły się przerzedzić ani uspokoić; wręcz przeciwnie, zgęstniały i
rozgorączkowały się jeszcze bardziej. Tyle zamętu z powodu głupich przepiórek, myślał Xiao
patrząc na wrzaskliwe targi o pierzastych bojowników. Każdy chciał spróbować szczęścia,
wystawiając własnego zawodnika albo obstawiając cudzego. Wszystkich rozpalała
świadomość, że naczelnik miasta, a może i sam gubernator na pewno będzie chciał kupić
zwycięskiego ptaka. Niektórzy nie mogli się doczekać rozpoczęcia turnieju: tu i ówdzie widać
już było kręgi gapiowskich skupisk, ponad nachylone czepce i czupryny wyfruwały pióra
mordujących się przepiórek. Gdyby to były walki świerszczy, Xiao chętnie rzuciłby okiem,
ale pojedynki drobiu zawsze były w jego oczach mdłe jak kurze żeberka. Kto wie, może będę
się musiał z tą pierzastą jatką przeprosić, żeby zarobić parę miedziaków, pomyślał kwaśno,
dążąc do skrzyżowania, gdzie zamiarował skręcić ku Bramie Wschodniej.
Wtem mieniącym się cielskiem tłumu wstrząsnął dreszcz, a we wszechobecnym
rozgwarze zabrzmiała inna nuta. Xiao dojrzał, jak coś – ktoś! – rozpruwa zastępy
przechodniów, zygzakując przez ciżbę niczym wąż przez trawę.
– Song Ling znów szaleje – doszło bakałarza mruknięcie idącego obok mężczyzny.
– Kto to? – zdążył tylko spytać machinalnie, gdy prująca przez tłuszczę postać skręciła
ku niemu. Przez mgnienie na wyciągniecie ręki ujrzał skołtunione włosy, złachmaniony
chałat, niemytą od dawna twarz i zdziczałe oczy. A potem mężczyzna znów skręcił i wpadł z
tłumu w przecznicę, pędząc prawie nieludzkim, rozdygotanym biegiem w kierunku Bramy
Zachodniej. Wkrótce tłum wchłonął go bez śladu.
– Uwierzyłbyś – zapytany mężczyzna dotknął ramienia bakałarza – że ten wariat to
niegdysiejszy bogacz i wielki mędrzec? Jakże można upaść!
Xiao strząsnął nieprzyjemnie ściskającą go dłoń i nie odpowiedział. Odechciało mu się.
– A teraz tarza się po rynsztokach jak pies – parsknął niezrażony chłodem słuchacza
mężczyzna. – To zwierzę w ludzkiej skórze. Ale nikt go nie tyka, bo i strach, i żal. Każdy by
zdziczał, gdyby sprzysięgły się przeciw niemu złowrogie moce.
– Każdy – powtórzył mrukliwie Xiao i pozwolił tłumowi ich rozdzielić.
Wznosząca się w perspektywie zatłoczonej ulicy Brama Wschodnia zdawała się uginać
pod naporem ciążących nad nią chmur.
***
Stan mostu wołał o pomstę do Niebios. Niegdyś musiała być to solidna konstrukcja, ale
teraz przez rzekę, wzdłuż której ku wschodowi sunął gościniec, prowadziły rozlazłe i spękane
belki i deski, nadwyrężone najpewniej przyborem wód, po którym szkód nie miał kto
naprawić. Po drugiej stronie między pagórki porosłe sięgającymi kolan zaroślami zagłębiała
się dróżka, wyraźnie zwężona niezmordowanym naporem trawy i chwastów. Okolica
sprawiała wrażenie odludnej, nigdzie nie widniał nawet ślad po „wielkiej rezydencji”.
Xiao wstąpił niepewnie na belki. Toń rzeki była brunatna i stężała, tylko sunące leniwie
tu i ówdzie źdźbła gnijących traw pozwalały poznać, że nurt nie ustał jeszcze całkiem pod
naporem tłoczonej przez pokrywę chmur ku ziemi duchoty. Bakałarz nie trzymał się poręczy
– z dwu ostała się tylko jedna, a i ta nie wzbudzała zaufania. Szedł wolno, ostrożny krok po
ostrożnym kroku, w utrzymywaniu równowagi pomagając sobie wyciągniętymi rękoma.
Podłoże chwiało się i chybotało, skrzypiąc i trzeszcząc złowieszczo. Do potu wyciskanego
parnością nie spełniającej się wciąż burzy dołączył pot niepokoju i obawy; tłuste krople
ściekały bakałarzowi po skroniach i nosie. Ale już był w połowie, już miał przed sobą mniej
niż więcej, już nieomal czuł, jak stawia stopy na pewnym gruncie.
Naraz rozległ się trzask. Xiao poczuł, że lewą nogą zapada się między drzazgi złamanej
nagle deski. Jęknął, gdy zębate krawędzie rozorały mu łydkę; brakło mu oddechu, gdy prawa
stopa ujęta w szczeliny belek wykrzywiła się boleśnie. Ale tak szybko, jak zaczął, tak szybko
i przestał się zapadać. Teraz musiał wydostać się z dziury, zanim cały most pójdzie w ślady
zdradliwej deski i zawali się z hukiem do rzeki, wzbijając kurz i pył wodny.
Przechyliwszy się w przód i oparłszy na dłoniach, wyciągnął powoli nogę spomiędzy
drzazg i kuśtykając pokonał resztę mostu. Ból nie kłamał – skóra pokryta była krwawymi
szramami, z głębokiego cięcia na łydce czerwień lała się nad wyraz obficie. Klnąc w żywy
nefryt, Xiao podwinął nogawkę i oderwawszy z postrzępionych spodni kawał materii,
obwiązał ranę. Dłuższą chwilę odpoczywał, wreszcie podniósł się i ruszył, ale po kilku
krokach znów zaklął. Łydka rwała go przy każdym ruchu, domagając się spoczynku. A on
musiał przed nocą przejść jeszcze nie wiedzieć jaki dystans, nim będzie mógł tego spoczynku
zażyć.
Obejrzał się na trakt, ale do miasta nikt nie zmierzał. Zresztą, kto wioząc do miasta
cenne przepiórki, pieniądze na zakłady albo po prostu towary, zatrzyma się przy rannym
mężczyźnie wołającym pomocy z pobocza drogi? Z daleka pachniało to bandycką zasadzką.
Odetchnął głęboko i chciał na zimno przemyśleć położenie, gdy wtem gdzieś spomiędzy
pagórków, w miejscu, gdzie od dróżki odrywała się ledwo widoczna ścieżka, wyłoniła się
młoda dziewczyna.
– Hej! – zawołał z ulgą Xiao. – Czy ranny wędrowiec w potrzebie może liczyć na
pomoc?
Zapytana zbliżyła się. Miała na sobie schludną sukienkę w prosty kwiatowy wzór, przez
ciasno upięty kok przetkniętą rzeźbioną szpilę, a w dłoni niewielkie zawiniątko. Ładne
oblicze okraszał życzliwy uśmiech. Tylko jej oczy zdały się bakałarzowi dziwnie znajome.
– Chętnie pomogę ci, panie – zaszczebiotała. – Dokąd zmierzasz?
– Do spalonej posiadłości – odparł, skwapliwie chwytając podane ramię. – Mówiono
mi, że można tam przenocować.
– Ja też szukam noclegu – uśmiechnęła się jeszcze milej. – To daleko?
– Chciałbym wiedzieć! – syknął, stawiając z jej pomocą pierwsze sztywne kroki. –
Wiem tylko, że to gdzieś w tych wzgórzach.
Chwilę szli w milczeniu. Kiedy ze wszystkich stron otoczyły ich pagórki, zasłaniając
most i gościniec, Xiao poczuł nieprzyjemny dreszcz.
– Dokąd cię droga prowadzi? – rzucił, by wypełnić gęstą ciszę.
– Znikąd donikąd – odpowiedziała krótko, nie przestając rozciągać twarzy w uśmiechu.
– Nazywam się Mei. Mieszkałam w wiosce za górami u rodziny, która przygarnęła mnie, gdy
zostałam sierotą, ale cierpiałam z ich rąk tak srodze, że musiałam odejść. Zastanawiałam się
właśnie, czy zdążę dojść na noc do miasta, gdy z twych ust usłyszałam szczęsną nowinę o
spalonej posiadłości.
– Zdążyć do miasta przed zmierzchem byłoby ci trudno – odparł niewyraźnie,
zaciskając zęby przy co drugim kroku – a zresztą nie ma tam już żadnej wolnej maty.
– Dlaczego? – spytała, nie przestając się uśmiechać.
– Powinnaś o tym słyszeć. Rozpoczyna się Święto Przepiórek, ludzie ściągają do
Yangyang z całej okolicy. W twojej wiosce się go nie obchodzi?
– Całe dnie spędzałam na pracach domowych i w polu – uśmiechnęła się.
– Zatrzymajmy się na chwilę.
Xiao wsparł się na zdrowej nodze, pozwalając drugiej odpocząć, i podniósł głowę.
Otaczające ich pagórki, powoli pogrążające się w wypełzającej z krzów i jarów szarości
nadciągającego wieczoru, nie nosiły śladu uprawy, nigdzie też ponad falisty krajobraz nie
wystrzelał dach choćby najmniejszego pawilonu kontemplacji. Czy gdzieś tu rzeczywiście
wznosiła się wielka rezydencja? Może Xiao źle zapamiętał słowa właściciela zajazdu? A
może ów sobie zeń zażartował i wywiódł na manowce?
Słabym gestem nakazał podjęcie wędrówki. Szli w ponurym milczeniu, choć jego
źródłem była tylko nachmurzona mina bakałarza; Mei nie przestawała się uśmiechać, choć
powodów po temu Xiao nie widział żadnych. Albo taka optymistka, albo jakaś idiotka,
pomyślał nagle i niepotrzebnie rozeźlony. Na końcu języka miał już pytanie, na czym
polegało owo „srogie cierpienie” zadawane jej przez przybranych rodziców, gdy wtem zza
najbliższego pagórka wyłonił się cel ich drogi.
Dziwnym kaprysem aury zachodzące słońce znalazło w grubej pokrywie chmur
szczelinę dość szeroką, by oblać złocistym rumieniem długie czerwone mury wzniesionej na
łagodnym stoku starej posiadłości. Ponad krawędź nie wystawały żadne dachy, choć na takim
obszarze powinno zmieścić się co najmniej kilkanaście budynków. Wokół rozciągały się
zarośla bardziej zmierzwione niż na sąsiednich pagórkach – znak, że posadzone przez
człowieka rośliny zwarły się tu z dzikimi w powolnej, lecz morderczej wojnie o ziemię.
Zirytowane owady uparcie bełtały zgęstniałe powietrze wieczoru. Xiao poczuł nieokreślony
dreszcz.
Ruszyli drogą po stoku, niegdyś szeroką, a dziś zredukowaną do wąskiego koryta
suchego teraz okresowego potoku, spragnionego, by powolne chmury zdecydowały się
wreszcie zrzucić swoje brzemię. Mury stały coraz bliżej, ale i coraz trudniej było
kuśtykającemu bakałarzowi podtrzymać wiarę, że to ma być owo popularne wśród co bardziej
oszczędnych podróżnych nocne schronisko. W zasięgu wzroku nie było żywego ducha, a
same mury sprawiały wrażenie, jak gdyby okalały zachwaszczone pogorzelisko. I tak
zapewne było – ale gdzie tu szukać noclegu?
Po wrotach ostały się tylko sczerniałe odrzwia; drewniane elementy musiały doszczętnie
spłonąć lub zerwano je na opał. Wewnątrz zaś rozpościerał się dziwnie tęskny krajobraz. Bo
oto:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • losegirl.htw.pl