[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JEAN DAVIDSON
TAMTO WŁOSKIE LATO
Przełożyła Aleksandra Walkusz
ROZDZIAŁ I
— Stop, na Boga, co wy wyrabiacie?
Dochodzący z głębi hallu męski głos brzmiał rozkazująco. Pianista, zapamiętale bębniący
temat z „Famę" i kompletnie nie przejmujący się brakiem kilku klawiszy, przerwał pierwszy.
Tancerze na prowizorycznej platformie zamarli. Wszyscy — oprócz Florence.
Florrie, stojąca na czele swojego jedenastoosobowego zespołu, była tak pochłonięta tańcem,
że wykonała jeszcze kilka kroków i obrotów, zanim dotarły do niej owe słowa. W półobrocie
wpadła na Weronikę, potknęła się i upadła niezgrabnie, wbijając sobie boleśnie drzazgę w dłoń.
W tej niezręcznej pozycji podążyła wzrokiem za spojrzeniami kolegów. Dopiero teraz
zorientowała się, że ktoś brutalnie i niegrzecznie przerwał im próbę. Tego już za wiele —
pomyślała Florrie.
— Co, do diabła...?! — zaczęła, ale głos natychmiast uwiązł jej w gardle, oszczędzając
rumieńców na twarzach młodych tancerzy. Nietrudno było jednak odgadnąć, jakie słowa miały
paść.
Nagle Florrie uświadomiła sobie, że intruz nie jest jej obcy.
„Obym się tylko myliła" — modliła się w duchu, przeczuwając jednocześnie dużego siniaka
na udzie.
Zgrabnie podniosła się jednak i podeszła do skraju sceny. W powietrzu wisiał mocny zapach
świeżego drewna, zmieszany z ostrą wonią potu i wapna.
— Kto to jest? — usłyszała za sobą szept Sue.
— Nie wiem, ale przypomina mi kogoś — powiedziała półgłosem jej bliźniacza siostra Seb.
Florrie splotła ręce i oświadczyła zwięźle.
— Niech pan powie to, co ma do powiedzenia i opuści altanę. Jesteśmy bardzo zajęci, nie
widzi pan?
W żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć, skąd znała tego mężczyznę. Dziwne, bo jeśli
znali się prywatnie, to chyba powinien szukać kontaktu z nimi w sposób bardziej przyjazny.
Intruz pochylił nieco głowę, jakby tym razem uznał małe zwycięstwo Florrie. Kilkoma
potężnymi krokami przemierzył podłogę i stanął obok niej na scenie. Jego ciemne oczy zabłysły.
— Proszę mi wybaczyć wtargnięcie, ale nie wiedziałem, w jaki sposób zwrócić na siebie
uwagę. Tak ciężko pracowaliście. Obserwowałem was od prawie dziesięciu minut. Pozwoli pani,
że się przedstawię — spojrzał na Florrie, która uparcie milczała.
— Nazywam się Robert Howard...
Zrobił przerwę. Wokół dały się słyszeć podniecone szepty i tłumione okrzyki.
— ... i zaproponowano mi reżyserowanie pani przedstawienia.
Florrie poddała się urokowi, jakim Robert zdawał się czarować swoich słuchaczy. Koił on
urazę wywołaną wcześniejszymi uwagami. Jak dobrze znała te sztuczki! Najpierw zaskoczyć,
przyciągnąć uwagę, porwać. Potem okazywać wsparcie, pomagać i wreszcie — wycisnąć
ostatnie soki. O tak, pamiętała to aż za dobrze.
— Ale — protestowała — reżyseria...
— Tak — przyznał cicho — rozumiem, że pani, panno Johnson, dzielnie i sprawnie
wypełniała tę lukę i jestem pewien, że każdy z tu obecnych jest zadowolony z pani prowadzenia.
Teraz będziemy pracować razem.
Jego głos odzyskał pewność powodującą, że ludzie prostowali się i oddychali głębiej.
— Widzę, że mamy przed sobą jeszcze sporo pracy. Znów podniosła się fala szeptów,
wymieniono kilka znaczących spojrzeń. Dziesiątka tancerzy, których Florrie uczyła i z którymi
pracowała przez ostatni miesiąc, patrzyła po sobie w zakłopotaniu. Czekali na jej reakcję.
Florrie targały emocje — rozczarowanie, tak nagłe i przykre ze względu na jej dotychczasową
pozycję w grupie, dziwny lęk przed tym mężczyzną. I w końcu — rutyna tancerki, która kazała
jej podporządkować się wskazówkom przyszłego reżysera.
Nie mogła zebrać myśli, ale rozsądek podsunął jej jedyne słuszne rozwiązanie. Czy mogła
pozbawić u-czniów okazji pracy z wielkim Robertem Howardem?
Pokonując dumę i uśmiechając się dzielnie stanęła w rzędzie z innymi. Fortepian znów
zabrzmiał. Z oczami utkwionymi w Robercie, Florrie zastanawiała się, czy rzeczywiście mijając
ją powiedział:
— „Dobra dziewczynka".
Półtoragodzinne ćwiczenia i wielokrotne powtarzanie tych samych kroków nareszcie dobiegły
końca. Florrie czuła, że Robert ocenia ich indywidualnewalory i pracę w grupie. Po zajęciach,
nie czekając na nikogo, wybiegła do przebieralni. Chwyciła swoje rzeczy i opuściła
niepostrzeżenie budynek. Zwykle ta podróż zabierała jej więcej czasu, ale dzisiaj już w
dwadzieścia minut znalazła się w salonie Luki Campeny.
— Carissima! — przywitał ją z entuzjazmem właściciel. — Może wina albo kawy? —
zaproponował.
Na długim, szklanym stole stały resztki lunchu, jego młoda żona i dwie córeczki już wyszły.
Światło sączyło się przez półprzymknięte żaluzje. Signor Luka Cam-pena mieszkał w stylowym
apartamencie w mieście, a jego posiadłość na wsi stała pusta przez cały rok.
— Proszę trochę wody mineralnej — zdecydowała, gdy wymienili przyjacielski uścisk dłoni.
Luca był wysokim mężczyzną o wysportowanej sylwetce, choć zbliżał się już do czterdziestki.
— Przepraszam, że wpadam tak bez uprzedzenia — zaczęła, kiedy podał jej szklankę i
wskazał krzesło wytwornym gestem włoskiego dżentelmena.
— Wracasz prosto z próby? — zapytał patrząc na jej kostium i getry, na które wciągnęła w
samochodzie spódnicę. Było jej gorąco, nie zdążyła nawet wykąpać się po próbie.
— Luka, dziś przyjechał Robert Howard.
— Benissimo! Już się widzieliście? Jesteś zadowolona? Teraz na pewno zdobędziecie Złoty
Wieniec Laurowy. Jego obecność podniesie także prestiż naszego małego festiwalu sztuki.
— Ale, Luka, wciąż nie rozumiem, po co go sprowadziłeś? Przecież szło nam całkiem nieźle.
Luka Campena przewodniczył organizowaniu festiwalu sztuki, mającego na celu
przyciągniecie muzyków, tancerzy, mimów, aktorów i turystów do małego miasteczka
Montefiore w gorących miesiącach letnich. Większość z nich stanowili studenci wielu naro-
dowości studiujący we Florencji i Sienie. Dawało im to zajęcie na czas wakacji.
Wieść niosła, że Luka przeznaczył sporą sumkę na to przedsięwzięcie. Mógł sobie na to
pozwolić — był bogatym człowiekiem, właścicielem kilku winnic i członkiem spółki
producentów wina z całego regionu. Teraz brakowało mu jeszcze stosownego prestiżu w swoim
środowisku.
Wyglądał na urażonego.
— Cara, nie rozumiem. Czy uważasz, że nie jest dobry?
Florrie odstawiła szklankę.
— Och, on jest pierwszorzędny, każdy to przyzna. Ale ty mnie prosiłeś, a właściwie
przekonywałeś, żebym ćwiczyła z miejscową grupą.
Nie mogła ukryć rozżalenia.
— Dlaczego mnie nie uprzedziłeś o swoich pomysłach?
Luka pochylił się i poklepał ją po dłoni.
— Chciałem się z tobą wczoraj zobaczyć, dzwoniłem, ale nikogo nie było. Pewnie wyszłaś z
jakimś chłopakiem — żartując próbował zepchnąć winę na Florrie.
— W końcu pomyślałem, że będziesz zachwycona taką niespodzianką. Powiedz, że tak nie
jest, a poproszę go, żeby odjechał.
Florrie powstrzymała westchnienie. Luka był rozbrajający. Zawsze umiał postawić na swoim.
Już kiedyś widziała go w akcji w jednej z winnic.
— Nie, proszę, nie rób tego. Jestem pewna, że zrobiłeś to w dobrej wierze. Po prostu byłam
zaskoczona, to wszystko. Musiało być bardzo trudno go namówić. Zazwyczaj jest bardzo zajęty.
Dziwił ją fakt, że zawodowiec tej klasy, co Robert, miał przygotowywać zbieraninę
studentów na skromny, prowincjonalny konkurs. Liczyła po cichu na to, że Luka zdradzi jakiś
szczegół, wyjaśni coś, ale się rozczarowała.
— Mam przyjaciół — powiedział tajemniczo. — Teraz, proszę, pozwól mi zrekompensować
ewentualne przykrości. Czy widziałaś już moje winnice na północy? Moglibyśmy tam pojechać.
Są bardzo piękne.
— Dziękuję, ale muszę wziąć prysznic i przebrać się.
— Och, oczywiście. Możesz skorzystać z łazienki tutaj.
Luka wstał i podszedł do jej krzesła.
„Co mam zrobić" — zastanawiała się gorączkowo.
Naprawdę lubiła Lukę, ale czuła, że troszkę za mocno mu się podoba. Musiała użyć całego
swojego sprytu, żeby wyplątać się z tej niezręcznej sytuacji i pozostać z nim nadal na
przyjacielskiej stopie.
— Niestety — powiedziała słabo po włosku — Nie mam czasu. Jestem umówiona z panem
Howardem o trzeciej.
Luka zachował się bardzo stosownie.
— Może innym razem — pochylił się nad nią i delikatnie pocałował jej dłoń — kiedy
będziesz mniej zajęta.
Znalazłszy się w samochodzie, Florrie nie mogła powstrzymać uśmiechu. Spryciarz z tego
Luki!
Florrie brała prysznic czując, jak zmęczenie pomału ustępuje. Ale zamęt w głowie nie znikał
tak łatwo. Irytowała ją nie tyle utrata dominującej pozycji w grupie, ile przyjazd Roberta. Tak
bardzo przecież pragnęła uciec od przeszłości.
Przyjechała do Włoch ponad dwa miesiące temu, uciekając od angielskiej, zimnej wiosny.
Zatrzymała się w nowoczesnym, wiejskim domu na łagodnym toskańskim wybrzeżu, wynajętym
od Barclayów, starych znajomych jej rodziców. Było stąd blisko do miasta, którego imię nosiła
— Florencji.
Pod wpływem spokoju emanującego z prawie bajkowego krajobrazu, odpoczywała fizycznie i
psychicznie. Naderwane ścięgno, dokuczające jej prawie od roku, coraz mniej dawało się we
znaki.
Tak więc, kiedy Luka Campena, którego poznała przez Barclayów, zaproponował jej pracę z
grupą tancerzy, zgodziła się. Pierwsze lody szybko stopniały i Florrie z zapałem oddała się
nowemu zajęciu. Mogła wykorzystać teraz wszystkie swoje pomysły choreograficzne i
reżyserskie.
— Och, Robercie — westchnęła, zakręcając wodę.
Swego czasu wmawiała sobie, że jest w nim zakochana. Było to prawie dwa lata temu.
Reżyserował wtedy sztukę, w której była rola dla tancerki. Cieszyła się z niej bardzo — w końcu
debiut zaraz po ukończeniu szkoły to nie byle co.
W gorącej atmosferze prób wydawało się, że Robert darzył ją nieco większymi względami niż
innych. Na dodatek krążyła plotka, że zerwał ze swoją dziewczyną. To wszystko sprawiło, że
Florrie spędziła wiele bezsennych nocy marząc o jego ramionach, gorących pocałunkach i
miłosnych zaklęciach.
— Szczenięce zauroczenie — powiedziała głośno do siebie.
Teraz była starsza i mądrzejsza. „Nie, już nigdy to się nie powtórzy" — postanowiła.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • losegirl.htw.pl