[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Danielle Steel
Specjalna przesyłka
Rozdział pierwszy
Czerwone ferrari wypadło z piskiem opon zza rogu i wpasowało się gładko między linie
miejsca parkingowego. Jack Watson zawsze je tam zostawiał: przed swoim sklepem w
Beverly Hills. „Julie". Dokładnie przed dwudziestu laty nazwał go tak od imienia swojej
dziewięcioletniej wówczas córeczki. Założył ten sklep ot tak, dla żartu i dla zabawy,
postanowiwszy zrezygnować z produkcji filmów.
Wyprodukował siedem czy osiem niskobudżetowych obrazów, z których żaden nie był
wybitny, a przedtem, skończywszy college, sześć lat pracował dorywczo jako aktor. Wielkiej
kariery nie zrobił, ponieważ towarzyszące jej nadzieje i obietnice, jak zawsze w tym fachu
prozaiczne i niewymyślne, prawie nigdy się nie spełniały i zbyt często przynosiły same
rozczarowania. Szczęście uśmiechnęło się do niego dopiero wówczas, gdy dzięki
niespodziewanej pomocy wuja, który zostawił mu w spadku trochę pieniędzy, zajął się
handlem detalicznym. Bez najmniejszego wysiłku -tak się wydawało - założył sklep, którego
klientką pragnęła zostać każda mieszkanka Los Angeles. Początkowo w zakupie towarów
pomagała mu żona, ale niespełna dwa lata później przekonał się, że ma od niej lepszy gust.
Niestety, ku jej zmartwieniu gustował nie tylko w sukniach, ale i w klientkach, które te
suknie nosiły. Wkrótce wszystkie kobiety w mieście, aktorki i damy z wyższych sfer,
modelki i zwykłe
forsiaste panie domu, pragnęły pójść do „Julie" i... poznać Jacka Watsona. Był jednym z
tych, którzy nie muszą się nawet starać. Kobiety ciągnęły do niego jak pszczoły do miodu. A
on to uwielbiał. Uwielbiał też kobiety.
Dwa lata po otwarciu sklepu ku jego - i tylko jego -zdziwieniu porzuciła go żona. I musiał
przyznać, że przez osiemnaście lat ani razu za nią nie zatęsknił. Poznał ją na planie jednego
ze swoich filmów: przyszła na przesłuchanie do roli i przez następne dwa tygodnie
oddawali się namiętnej miłości w jego domu w Malibu. Ponieważ kochał się w niej do
szaleństwa, przynajmniej początkowo, już po pół roku poprosił ją o rękę - było to jego
pierwsze i jak dotąd ostatnie małżeństwo. Trwało piętnaście lat i dało mu dwoje dzieci, ale
zaowocowało też rozgoryczeniem i jadem, co, jak uważał, jest nieuniknionym skutkiem
każdego zalegalizowanego związku. W ciągu następnych osiemnastu lat tylko raz kusiło go,
żeby spróbować ponownie, z kobietą zbyt inteligentną na to, żeby za niego wyjść. Była
jedyną dziewczyną, której chciał dochować wierności, i dochował jej. Miał wtedy
czterdzieści kilka lat, ona, wzięta artystka, miała trzydzieści dziewięć. Żyli z sobą dwa lata i
kiedy zginęła w wypadku samochodowym w drodze do Palm Springs, gdzie umówili się na
spotkanie, myślał, że nigdy nie dojdzie do siebie. Pierwszy raz w życiu zaznał prawdziwego
bólu. Była dla niego spełnieniem wszystkich marzeń i nawet teraz, w rzadkich chwilach
powagi, mawiał, że żadnej kobiety nie kochał tak bardzo jak jej. Nie żartował. Dorianne
Matthieu była zabawna i nonszalancka, zmysłowa, piękna i na swój sposób oburzająco
bezczelna. Nie słuchała go, twierdziła, że poślubić go może tylko ostatnia idiotka, ale ani
przez moment nie wątpił, że go kochała. On zaś ją uwielbiał. Zabrała go do Paryża na
spotkanie z przyjaciółmi, podróżowali razem po Europie, Azji, Afryce i Ameryce
Południowej. Zawsze wydawało mu się, że spędzone z nią chwile
8
to chwile niezwykłe. Aż nagle umarła, pozostawiając po sobie dźwięczącą wspomnieniami
pustkę i bezgraniczne poczucie straty, które omal go nie zabiło.
Od tamtej pory, żeby wypełnić noce i dnie, miał mnóstwo kobiet. W ciągu kilkunastu lat,
jakie minęły od śmierci Dorianne, nigdy nie był sam, przynajmniej w sensie fizycznym, ale
nigdy też ani nie pokochał innej kobiety, ani pokochać żadnej nie chciał. Uważał, że miłość
jest zbyt bolesna. Skończył pięćdziesiąt dziewięć lat i miał wszystko, czego pragnął: firmę,
która znakomicie prosperowała i bezustannie tłukła pieniądze.
Przed śmiercią Dori otworzył sklep w Palm Springs, pięć lat później jeszcze jeden, w
Nowym Jorku. Od dwóch lat zastanawiał się nad otwarciem sklepu w San Francisco, ale nie
był pewien, czy w swoim wieku ma jeszcze ochotę na kłopoty związane z rozrostem firmy.
Może gdyby pomógł mu syn, Paul, lecz jak dotąd nie udało mu się nakłonić go do
porzucenia kariery filmowej. Trzydziestodwuletni Paul był wziętym producentem.
Powiodło mu się o wiele lepiej niż ojcu i naprawdę kochał swój zawód. Ale Jack znał
niebezpieczeństwa czyhające w tej pełnej rozczarowań branży, dlatego też dałby wszystko,
żeby tylko przyciągnąć syna do firmy. Może któregoś dnia. Ale na pewno nie teraz. Paul nie
chciał nawet o tym słyszeć.
Syn kochał swoją pracę i swoją żonę. Byli małżeństwem od dwóch lat i, jak twierdził,
brakowało im w życiu tylko jednego: dziecka. Jack nie był pewien, jak bardzo Paulowi na
tym zależy, lecz nie ulegało wątpliwości, że Jan, jego żona, pragnie tego bezgranicznie.
Pracowała w galerii sztuki i Jack odnosił wrażenie, że myśl o dziecku po prostu ją
prześladuje. Uważał, że jest trochę za słodka, ale sprawiała miłe wrażenie i Paul był z nią
bardzo szczęśliwy. Była też piękna, podobnie jak jej matka, Amanda Robbins, wciąż
olśniewająca, choć od dawna już nie występująca aktorka. Amanda, wysoka, szczupła
blondynka, wyglądała cudownie, chociaż skończyła już pięćdziesiąt lat. Przed dwudziestu
sześciu laty zrezygnowała z oszałamiającej kariery filmowej, żeby poślubić bardzo
statecznego, szacownego i, według Jacka, piekielnie nudnego bankiera nazwiskiem
Matthew Kingston. Mieli dwie śliczne córki, wielki dom w Bel Air i obracali się w
najlepszym towarzystwie.
Amanda należała do nielicznych mieszkanek Los Angeles, które omijały sklep Jacka, a w
tych rzadkich sytuacjach, gdy ich drogi się krzyżowały, z rozbawieniem spostrzegał, że go
nie cierpi. Wyglądało na to, że nienawidzi wszystkiego, co sobą reprezentował. Bynajmniej
nie zdziwiłoby go, gdyby się dowiedział, że za wszelką cenę starała się wybić córce z głowy
małżeństwo z Paulem Watsonem. Oboje z mężem uważali, że branża filmowa to nic
dobrego, i byli pewni, że Paul okaże się mężczyzną równie frywolnym jak jego ojciec. Ale
wcale się takim nie okazał. Był bowiem poważnym młodym człowiekiem i udowodnił, że
jako mąż jest odpowiedzialny i godny zaufania. W końcu został przyjęty na łono rodziny,
choć jego ojca wciąż traktowano z chłodną rezerwą. Jack miał w Los Angeles ustaloną
reputację. Przystojny i bywały, słynął z tego, że sypiał z każdą napotkaną gwiazdeczką i
modelką, nie odczuwając z tego powodu najmniejszych wyrzutów sumienia. Dla swoich
kochanek zawsze był miły, nawet aż za miły. Inteligentny, hojny i lubiany, uchodził za
duszę towarzystwa. Kobiety, z którymi się spotykał, uwielbiały go, a bywały wśród nich na
tyle niemądre, by myśleć, że zdołają go „złapać", zatrzymać przy sobie na dłużej. Nie, Jack
Watson był na to za sprytny. Pilnował, żeby znikały z jego życia, nim zdążą zagościć w nim
na dłużej, nim zaczną zostawiać ubranie w jego szafie. Zawsze był z nimi boleśnie szczery,
nigdy niczego nie obiecywał i nie dawał najmniejszych nadziei. Dostarczał im rozrywek,
zabierając do miejsc, o jakich czytały lub marzyły, zapraszał na kolacje do najlepszych
restauracji i nim zdały sobie sprawę, co się dzieje, porzucał je dla innej. Pozostawiał po
sobie przyjemne, acz krótkotrwałe i pełne niedosytu wspomnienie o romansie z
przystojnym, pociągającym mężczyzną.
10
Trudno się było na niego gniewać, a już na pewno gniewać się długo. Wszystko w Jacku
było nieodparcie czarujące, nawet sposób, w jaki zrywał z kobietami. Od czasu do czasu
umawiał się z mężatkami, ale zawsze prawił im komplementy na temat małżonków,
których z nim zdradzały. Jack Watson był sympatycznym, rozrywkowym facetem,
wspaniałym kochankiem i nieuleczalnym playboyem i nigdy, ani przez ułamek sekundy nie
udawał, że jest kimś innym. Miał pięćdziesiąt dziewięć lat, ale wyglądał o kilkanaście lat
młodziej. Kiedy pozwalał mu na to czas, chodził na siłownię oraz często pływał w oceanie.
Wciąż miał dom w Malibu i kochał kobiety prawie tak bardzo jak swoje czerwone ferrari.
Jedyną rzeczą, na której naprawdę mu zależało i którą zawsze traktował z największą
powagą, były jego dzieci, Julie i Paul, wieczna światłość jego życia. Ich matka była tylko
mglistym wspomnieniem, do którego wracał z wdzięcznością tym większą, że miała
wystarczająco dużo zdrowego rozsądku, żeby od niego odejść. Od osiemnastu lat robił, co
chciał, nawet wtedy, kiedy był z Dori. Był zepsuty, miał pieniądze, prowadził słynną firmę,
kobiety nie mogły mu się oprzeć, a on dobrze o tym wiedział. Dziwne to, ale przy tym
wszystkim za grosz nie był arogantem. Pociągający, zabawny i niemal zawsze szczęśliwy,
uwielbiał miło spędzać czas. Kobiety często opisywały go słowem „cudowny". Lubiły go - z
wzajemnością.
- Dzień dobry, Jack. - Kierowniczka sklepu uśmiechnęła się do niego, gdy spieszył w stronę
prywatnej windy. Jego gabinet, urządzony w stali i czarnej skórze, mieścił się na trzecim
piętrze. Zaprojektowała go słynna włoska projektantka wnętrz, jeszcze jedna kobieta, z
którą miał romans. Chciała zostawić dla niego męża architekta i troje dzieci, ale przekonał
ją, że życie z Jackiem Watsonem doprowadziłoby ją do szaleństwa. I zanim ich przygoda
dobiegła końca, całkowicie przyznała mu rację. Już sam sposób, w jaki poruszał się po
swoim małym światku, był zarówno ekscytujący, jak i zatrważający.
n
Wiedział, że na górze będzie czekała na niego kawa, a potem lekki lunch. Zerknął na
zegarek. Przynajmniej raz się spóźnił, i to aż pół godziny. Zrobił to celowo, ponieważ chciał
popływać w oceanie; styczeń był ciepły, chociaż o wodzie powiedzieć się tego nie dało.
Uwielbiał pływać, kochał swój dom na plaży, kochał swoją „Julie". I mimo licznych przygód
z kobietami surowo przestrzegał dyscypliny pracy. To, że prowadził jedną z najlepiej
prosperujących sieci sklepów w branży, nie było bynajmniej dziełem przypadku.
Minionymi laty wielokrotnie proponowano mu wejście na giełdę, ale wciąż nie mógł się na
to zdecydować. Lubił sprawować całkowitą kontrolę nad firmą, chciał być jej jedynym
właścicielem. Nie musiał się z nikim konsultować ani nic nikomu wyjaśniać, przed nikim
nie odpowiadał, nikt go też niczym nie zadręczał. „Julie" była jego i tylko jego dzieckiem.
Na biurku czekał na niego starannie ułożony plik wiadomości, lista popołudniowych
spotkań oraz próbki materiałów z Paryża. Były prześliczne. To Dori wprowadziła go w
cudowny świat francuskich tkanin... francuskiej kuchni... francuskiego wina... i Francuzek
jako takich. Do tych pierwszych wciąż miał wielką słabość i znaczna część sprzedawanych w
sklepie produktów pochodziła z importu. Obiecywali towar w najlepszym gatunku i zawsze
słowa dotrzymywali.
Ledwo zdążył usiąść, gdy zadzwonił dzwonek. Nie odrywając wzroku od próbek, wcisnął
guzik interkomu.
- Cześć - rzucił swobodnie głosem, który wprawiał kobiety w zachwyt. Wszystkie z
wyjątkiem Gladdie, jego sekretarki. Zbyt dobrze go znała, by dać się na to złapać.
Pracowała u niego od pięciu lat i wiedziała o nim dosłownie wszystko. Wiedziała też, że
jedyną grupą kobiet nietykalnych i świętych są dla Jacka jego pracownice. Była to jedna z
kilku życiowych reguł, których nigdy nie łamał. - Kogo tam mamy?
- Paula. Chcesz z nim rozmawiać, czy powiedzieć mu, że jesteś zajęty? Kwadrans po
dziesiątej masz spotkanie, dostawca będzie tu lada chwila.
J*
- Niech zaczeka. - Umówił się z producentem damskich |torebek z Mediolanu, ekspertem
od wyrobów ze skóry trokodyla i jaszczurki. - Jak przyjdzie, zabaw go kilka linut. Najpierw
chcę porozmawiać z Paulem. - Jeśli tylko było to możliwe, na pierwszym miejscu zawsze
stawiał dzieci. Uśmiechnął się, podnosząc słuchawkę. Paul to wspaniały chłopak, zawsze
taki był. Jack przepadał za nim. - Się masz. Co słychać?
- Pomyślałem sobie, że zadzwonię i spytam, czy po ciebie podskoczyć, czy wolisz przyjechać
sam. - Choć cichy i spokojny z natury - w przeciwieństwie do ojca - tego dnia głos miał
wyjątkowo poważny.
- Przyjechać? Dokąd? - Nic nie kojarzył. Nie pamiętał, żeby się z nim umawiał, choć zwykle,
przynajmniej jeśli chodziło o dzieci, pamięć go nie zawodziła.
- Przestań, tato - odrzekł lekko rozdrażniony i chyba trochę zestresowany Paul. Odpowiedź
ojca najwyraźniej go nie rozbawiła. - Nie żartuj, to poważna sprawa.
- Ale ja wcale nie żartuję. - Jack odłożył próbki i spojrzał na dokumenty na biurku, szukając
tam wskazówki, która wyjaśniłaby słowa syna. - Dokąd mamy jechać? - I nagle,
zawstydzony i zmieszany, wszystko sobie przypomniał. - O Chryste... - Pogrzeb jego teścia.
Jak, u licha, mógł o tym zapomnieć? Niczego sobie nie zapisywał i na pewno nie powiedział
o tym Gladdie, w przeciwnym razie przypomniałaby mu o pogrzebie poprzedniego
wieczoru i dzisiaj rano.
- Zapomniałeś, co? - wytknął mu Paul oskarżycielskim tonem głosu. By}o oczywiste, że nie
pozwoli wcisnąć sobie żadnego kitu. - Nie mogę w to uwierzyć...
- Nie zapomniałem, po prostu o tym nie myślałem.
- Bzdura, zapomniałeś. Nabożeństwo jest o dwunastej, potem wydają uroczysty lunch w
domu. Lunch możesz sobie odpuścić, ale byłoby miło, gdybyś przyszedł. - Jego siostra Julie
też obiecała przyjechać.
- Ilu gości zaprosili? - spytał Jack, zastanawiając się gorączkowo, jak zmienić
harmonogram popołudniowych
13
spotkań. Nie było to proste, ale Paulowi bardzo zależało. Będzie musiał spróbować
poprzekładać spotkania.
- Na lunch? Nie wiem... Znają mnóstwo ludzi, więc pewnie dwustu, może trzystu.
Na ślub syna przyszło ponad pięćset osób. Jack był oszołomiony. Ludzie zjechali się z
całego kraju, głównie ze względu na Kingstonów.
- W takim razie nawet nie zauważą, jeśli mnie tam nie będzie - uciął trzeźwo. - Dzięki, ale
nie musisz mnie podrzucać. Spotkamy się na miejscu. Tak czy inaczej, powinieneś chyba
towarzyszyć Jan, jej siostrze i matce. Ja będę trzymał się na uboczu.
- Postaraj się, żeby Amanda cię zauważyła - odrzekł Paul. - Jan bardzo by się
zdenerwowała, gdyby jej matka pomyślała, że nie przyszedłeś na pogrzeb.
- Gdybym nie przyszedł, byłaby znacznie szczęśliwsza - odparł ze śmiechem Jack, nie
ukrywając, że dzielą ich lekkie animozje. Kilka razy zatańczył z nią na weselu syna i, nie
wypowiadając ani słowa, Amanda Kingston dała mu wyraźnie do zrozumienia, że go nie
cierpi. Jak wszyscy mieszkańcy miasta ciągle czytała o nim w gazetach, a porzuciwszy
karierę aktorską, natychmiast zaczęła podzielać nader trzeźwy pogląd męża, że
przedmiotem wzmianek w gazetach można być tylko trzykrotnie w życiu: z okazji narodzin,
ślubu i śmierci. Natomiast o Jacku pisano nieustannie: a to reporterzy wypatrzyli go z
kolejną znaną aktorką, a to ze wschodzącą gwiazdeczką, a to dlatego, że wydawał w „Julie"
huczne przyjęcie. Sklep był równie znany jak on, słynął z imprez dla projektantów i
klientów. Ludzie zabijali się o zaproszenia - wszyscy z wyjątkiem Kingstonów, to oczywiste.
Wiedząc, że i tak nie przyjdą, Jack przestał ich w ogóle zapraszać.
- Dobra, ale nie spóźnij się, tato. Gdybyś tylko mógł, pewnie spóźniłbyś się na swój własny
pogrzeb.
- Wielkie dzięki, synu. Mam nadzieję, że prędko do tego nie dojdzie - odrzekł, myśląc o
nagłej śmierci Matthew
14
Kingstona. Zmarł przed czterema dniami na atak serca, na korcie tenisowym, choć był
cztery lata młodszy od niego; Amanda niedawno skończyła pięćdziesiątkę. Ludzie, z
którymi grał, robili, co w ludzkiej mocy, żeby go reanimować, ale na próżno. Opłakiwała go
rodzina, opłakiwali go finansiści i wszyscy znajomi. Ale Jack nigdy go nie lubił. Zawsze
uważał, że to nadęty, konserwatywny nudziarz.
- W takim razie do zobaczenia, tato. Jadę po Jan, nocowała u matki.
- Potrzebuje czegoś? Może jakiegoś kapelusza? Albo sukni? Każę dziewczynom coś wybrać,
mógłbyś wpaść tu po drodze.
- Nie, nie trzeba, dzięki. - Paul uśmiechnął się, słysząc jego głos. Ojciec potrafił zaleźć za
skórę, ale ogólnie rzecz biorąc, porządny był z niego facet i Paul bardzo go kochał. - Myślę,
że Amanda przygotowała im wszystko, co trzeba. Strasznie przeżywa śmierć Matta, ale jest
niewiarygodnie zorganizowana, nawet w takich chwilach. To zadziwiająca kobieta.
- Królowa Śniegu - mruknął Jack i natychmiast tego pożałował; słowa wymsknęły mu się,
zanim zdążył ugryźć się w język.
- To okrutne mówić tak o kobiecie, która niedawno straciła męża.
- Przepraszam, wymsknęło mi się. - Niemniej ujął to bardzo trafnie. Zawsze sprawiała
wrażenie osoby idealnie spokojnej i opanowanej, kobiety absolutnie doskonałej. Ilekroć ją
widywał, miał nieprzepartą ochotę ten ideał zbrukać i zerwać z niej ubranie - nawet teraz
myśl ta wydała mu się zabawna. Zadumany odłożył słuchawkę. To dziwne, bo niezbyt
często myślał o Amandzie.
Było mu przykro z powodu straty, jaką poniosła, ponieważ aż za dobrze pamiętał, jak się
czuł po śmierci Dori, ale teściowa Paula miała w sobie coś tak chłodnego i wyniosłego, że
nie potrafił się z nią utożsamić. Ta jej doskonałość... Ta jej doskonałość była wprost nie do
zniesienia. To niesamo-
15
wite, ale wciąż wyglądała jak Amanda Robbins, ta sama Amanda Robbins, która przed
dwudziestoma sześcioma laty porzuciła srebrny ekran dla Matthew Kingstona. Wzięli ślub,
wspaniały ślub w hollywoodzkim stylu, na który zaproszono całą śmietankę towarzyską
miasta, i przez wiele lat ludzie zastanawiali się i zakładali o to, czy znudzona życiem
małżeńskim Amanda wróci do branży filmowej. Nie wróciła. Zachowała urodę, zachowała
lodowate piękno, lecz kariery zawodowej nie podjęła. Domyślano się też - nie bez podstaw -
że Matthew Kingston nigdy by jej na to nie pozwolił. Zachowywał się tak, jakby był jej
właścicielem.
Jack otworzył szafę w garderobie i z zadowoleniem stwierdził, że wisi w niej ciemny
garnitur. Nie należał do najlepszych w kolekcji, ale przynajmniej był stosowny do okazji, za
to krawaty, jakie trzymał tam na wypadek nieprzewidzianych okoliczności, były albo
czerwone, albo jaskrawoniebieskie, albo żółte. Szybko wszedł do sekretariatu.
- Gladdie, dlaczego nie przypomniałaś mi o pogrzebie? - Łypnął na nią spode łba, ale nie
był zły, o czym dobrze wiedziała. Należał do rzadkiego gatunku ludzi, którzy potrafią
przyznać się do błędu, między innymi dlatego bardzo lubiła u niego pracować. I chociaż
miał reputację człowieka wybuchowego i nieodpowiedzialnego, znała go znacznie lepiej niż
inni. Jako chlebodawca był troskliwy, hojny i sumienny i przyjemnie się z nim
współpracowało.
- Myślałam, że jakoś to załatwiłeś... Aha, zapomniałeś, co? - spytała z uśmiechem. Speszony
kiwnął głową.
- Freud mi się kłania. Nie cierpię chodzić na pogrzeby ludzi młodszych ode mnie. Glad,
zrób mi przysługę i skocz do „Hermesa" po ciemny krawat, dobra? Nie za ponury, ale i nie
za jaskrawy, żebym nie wprawił Paula w zażenowanie. Do krawatów z gołymi babkami
nawet nie podchodź.
Roześmiała się i chwyciła portmonetkę w chwili, gdy do sekretariatu wszedł wytwórca
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • losegirl.htw.pl