[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ruth Jean Dale
Żółta Róża
Rozdział 1
W poczcie elektronicznej Mata Hari znalazła pilną wiadomość od
Skryby. Tytuł brzmiał: „Mam tego dość!", a treść była następująca:
„Wszystko rozumiem, droga Emily, i byłem długo cierpliwy. Wiem
jednak, że jeśli teraz, od razu, nie podrepczesz do «Żółtej Róży», to już
się nigdy na to nie zdobędziesz. A obietnica to obietnica, prawda? Nie
jesteś oczywiście do niczego zobowiązana. Masz z tym jakiś problem?
Kto wie, może trafisz w dziesiątkę. Widzisz mój uśmiech?"
Gdy w piękny teksaski poranek Emily Kirkwood przestąpiła próg
bardzo znanego w San Antonio biura matrymonialnego „Żółta Róża",
natychmiast uderzył ją silny zapach róż, a zaraz potem widok
najwspanialszego kowboja na świecie.
Stanęła jak wryta, mając nadzieję, że zatrzymały ją tylko różane
aromaty, ponieważ we własnym mniemaniu nie należała do kobiet
zachwycających się kowbojami i ich męską urodą. Znacznie ważniejsze
były dla niej takie zalety jak: honor, szlachetność i uczciwość.
Tych na pierwszy rzut oka nie mogła zgłębić, widziała bowiem tylko
czarne włosy, niebieskie oczy, smukłe długie nogi w dżinsach i szerokie
ramiona w kraciastej koszuli.
Owszem, zauważyła jeszcze jedno: badawcze i wyrażające duże
zainteresowanie spojrzenie nieprawdopodobnie niebieskich oczu. Po
chwili mężczyzna odwrócił od niej wzrok i powiedział do
recepcjonistki:
– Jestem Cody James. O jedenastej mam się widzieć z panią Wandą
Roland. Wiem, że jeszcze nie ma jedenastej, poczekam...
– Może pan od razu wejść. Pani Roland na pana czeka. –
Recepcjonistka, dama w średnim wieku, z plakietką obwieszczającą, że
na imię ma Teresa, wskazała drzwi i najwidoczniej zauroczona klientem
patrzyła za nim, aż zniknął, po czym westchnęła i spojrzała na Emily. –
Mieć takiego, co? Sama bym się połakomiła...
– Wszyscy wasi klienci są tacy przystojni? – spytała Emily, grzecznie
się roześmiawszy na słowa recepcjonistki. Jednocześnie nadała
własnemu pytaniu ton krytyczny. Doświadczenie ją nauczyło, że
mężczyznom zbyt przystojnym nie należy ufać. A od urodziwych i do
tego bogatych należy szybko uciekać. W przyszłości zamierzała ufać
wyłącznie uczciwym biedakom o przeciętnej aparycji.
Chwilowo jednak takiego nie poszukiwała i nie po to przyszła do
biura matrymonialnego. Na pewno nie w celu znalezienia miłości swego
życia. Po prostu oddawała przysługę Terry'emu, ot zwykłe spłacenie
honorowego długu. Terry był jej kuzynem i potrzebował informacji „od
podszewki" do artykułu dla zainteresowanego tym tematem
wydawnictwa. Innymi słowy przyszła do „Żółtej Róży" w charakterze
szpiega.
Już poprzednio, kiedy jeszcze mieszkała w Dallas, przeprowadziła
podobny „wywiad" w kilku lokalnych biurach matrymonialnych. W
Dallas sprawa była prosta – wypełniła kwestionariusz, poddała się dość
przykremu zabiegowi nakręcenia z nią krótkiego wideoklipu, po czym
komputer „skojarzył" ją na randkę z jakimś okropnym typem. Wszystko
dokładnie opisała I przekazała Terry'emu, uważając dług za spłacony.
Jednakże firma, w której pracowała – Towarzystwo Budowlane A&B
wysłała ją czasowo do San Antonio, aby zorganizowała i poprowadziła
tam lokalne biuro przedsiębiorstwa. No i drogi kuzyn Terry wymusił na
niej, by raz jeszcze dla niego poszpiegowała. Zgodziła się w chwili
słabości, ale nie dlatego, iż gdzieś tam w zakamarkach głowy tliła się
myśl, że w wieku dwudziestu pięciu lat warto już rozejrzeć się za
partnerem życia. Skądże! Nie, nie! Patrząc na własnych rodziców, jak
sobie przez cały czas skakali do oczu, nie była wcale pewna, czy w
ogóle warto ryzykować małżeństwo. Poza tym własne doświadczenie,
kiedy to narzeczony porzucił ją właściwie przed ołtarzem, zmieniło
generalnie jej opinię o mężczyznach.
Najwidoczniej jej zamyślenie trwało zbyt długo, gdyż recepcjonistka
znacząco postukała piórem o blat biurka, po czym spytała:
– Czym mogę pani służyć, pani... ?
– Emily Kirkwood. Ja też miałam umówione spotkanie z panią
Roland o godzinie jedenastej. Skoro jednak jest zajęta, to może kiedy
indziej... – Bardzo by jej to odpowiadało. Siła wyższa, Terry nie mógłby
mieć do niej pretensji, bo próbowała, ale się nie udało... Ruszyła w
kierunku drzwi.
– Ojej! Wanda znowu to zrobiła! Niech pani poczeka! – Podniosła
rękę, aby powstrzymać ucieczkę potencjalnej klientki. Drugą ręką ujęła
słuchawkę telefonu i wystukała trzy cyfry. – Wanda! Znowu
narozrabiałaś. Na godzinę jedenastą jest tu pani... Emily Kirkwood. Ja
wpuściłam do ciebie pana Cody'ego Jamesa, bo powiedział, że też jest
umówiony na jedenastą.. . Tak, tak, dobrze! – Odłożyła słuchawkę. –
Pani Roland już do pani wychodzi – obwieściła z triumfem.
Po chwili otworzyły się drzwi, za którymi zniknął poprzednio
urodziwy kowboj, i wybiegła z nich kobieta.
Emily ze zdumienia otworzyła usta. Wanda Roland do złudzenia
przypominała dobrą wróżkę z filmów Waha Disneya: śnieżnobiałe
włosy mogły oznaczać podeszły wiek, ale wesoła gładziutka twarz bez
jednej zmarszczki należała do kobiety dużo młodszej. A uroczy uśmiech
czynił ją niemal piękną.
Z wyciągniętymi rękami pośpieszyła do Emily.
– Bardzo, ale to bardzo przepraszam za nieporozumienie!
– wykrzyknęła, chwytając Emily za ramiona.
– Nic nie szkodzi, właśnie mówiłam, że mogę przyjść kiedy indziej...
– Ach nie! Jesteśmy do pani dyspozycji. W „Żółtej Róży" zawsze
jesteśmy do dyspozycji naszych wspaniałych klientów.. . – W oczach,
jeszcze bardziej niebieskich niż oczy kowboja, zaświeciły iskierki.
Emily opierała się ciągnącej ją ku drzwiom kobiecie.
– Ale u pani już ktoś jest... Nie mogę przeszkadzać... Nie sądzę, aby
to był dobry pomysł...
„Wróżka" zaśmiała się, a w uszach Emily zabrzmiało to jak klekot
tępych dzwoneczków.
– Ja miewam wyłącznie dobre pomysły, moja droga... Na imię ci
Emily, prawda? Nasze biuro jest duże, mamy masę miejsca, nawet dla
kilku klientów i klientek w tym samym czasie. Poza tym będzie pani
tylko wypełniała karty ankietowe.
– Skrzywiła się, jakby uważała tę czynność za wyjątkowo niemiłą.
– Kiedy ja naprawdę... – Emily nadal protestowała.
Pani Roland ujęła ją mocno pod ramię i niemal siłą pociągnęła do
drzwi.
– Chodź, dziecko! Ja wiem najlepiej, czego ci potrzeba.
– Do recepcjonistki rzuciła: – Patrz, Tereso, jakie to nieśmiałe
stworzenie!
Emily nie miała wyboru. Może to i dobrze. Szybko upora się z
zadaniem. Wszystko to zresztą dokładnie opisze. Terry powinien być
zadowolony, a ona wreszcie do końca spłaci dług wdzięczności.
Wanda Roland wprowadziła Emily do swego gabinetu. Kowboj,
trzymający w ręku żółtą różę na długiej łodydze, zdziwiony podniósł
głowę i niemal jednocześnie brwi. Różę odłożył na biurko obok
spoczywającego na nim kowbojskiego kapelusza.
Starsza pani nie lubiła ciszy i nie traciła czasu.
– Panie James, czy możemy mówić do pana po prostu Cody?
Możemy, to doskonale. To jest panna Emily Kirkwood. Możemy mówić
po prostu Emily?
Zarówno kowboj, jak i Emily, wydawali się zbyt oszołomieni, by
cokolwiek powiedzieć. Skinęli tylko głowami i dość głupawo się
uśmiechali.
Pani Roland usadziła Emily w fotelu o pół metra od kowboja i
naprzeciwko niego, po czym sama usiadła za biurkiem, nieco do niego
bokiem, by móc patrzeć w monitor wielkiego komputera, zajmującego
co najmniej połowę półokrągłego blatu.
– Skoro jesteśmy już wszyscy razem i wygodnie sobie siedzimy,
możemy zacząć lepiej się poznawać – obwieściła.
– Prawda, jakie to chytre urządzenie? – Wskazała głową komputer.
Cody James zerknął niepewnie na dopiero co wprowadzoną klientkę.
– Pani tak zawsze przyjmuje nowych klientów... ? Parami?
– spytał.
Twarz Wandy Roland przybrała wyraz ni to uśmiechu, ni to
niezadowolenia.
– Nie, nie, nie zawsze. Ale wy oboje jesteście chyba wyjątkowymi
klientami... Tak, na pewno wyjątkową...
– Ja jednak wolałabym... – zaczęła Emily. Czuła, że znalazła się w
bardzo niezręcznej sytuacji. Spojrzała na kowboja, który także wydawał
się skrępowany. – Nie chciałabym panu Jamesowi zajmować czasu
moimi...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • losegirl.htw.pl