[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rozbitkowie
Dwie rzeczy napawają mnie przerażeniem:
kat we mnie i topór nade mną.
Pragnienie o świcie
Gdyby tak jałowcówki z odrobiną wody z pionowej strugi
górskiego strumienia po roztopach plus parę zgniecionych młodych
liści ostrokrzewu i prażony kardamon zalany kwasem galusowym –
wypić to duszkiem dokładnie o świcie, kiedy drzwiczki auta
zatrzaskują się za ostatnim wybuchem śmiechu, taa –
Prawa dłoń Lucasa Egmonta poruszyła się we śnie, opuszkami
palców gładząc szorstki, spojony migotliwą błoną soli piasek.
Musnęła czyjś policzek? Zdawało się, że z liżącej brzeg fali wyłania
się długi, biały robak z cienkimi jak włos, ciasno przylegającymi
pierścieniami barwy niezgłębionej czerni i w przerażającym tempie
wpełza po łagodnej wypukłości. Istniał naprawdę czy był jedynie wy-
tworem jego lęku?
Lucas Egmont leżał twarzą w dół, nieuszkodzoną nogę mocno
przyciskając do ziemi ruchem tylko z pozoru poufałym, ponieważ po
zachodzie słońca piasek dość prędko zaczął promieniować ostrym,
agresywnym chłodem, który powlekał członki bezlitosną błoną,
twardą jak pancerz, tym mniej elastyczny, im dłużej wyspa spadała
przez noc.
Tak, spadała. Czyżby tylko on zauważył, że noce już nie
zstępują z jakiegoś zawieszonego w górze sklepienia, a dzień nie jest
wdmuchiwany pod czarną
pokrywę niczym biały gaz? Nie, zmiany są
gwałtowne i niespodziewane: światło zapala się na pozór godnym
zaufania płomieniem, po czym zostaje raptownie zduszone – lecz
duszącej go ręki nigdy nie widać. Czyżby na tej spadającej planecie,
na posypanej piaskiem kamiennej kuli, która pędzi w głąb studni
wszechświata, znajdował się tylko on? Prześwietlone warstwy
powietrza o zielonych krawędziach, liliowe pasma, rozbłyskujące na
chwilę ciemnoczerwone płomienie, ich kły niby słoniowe ciosy
pogrążają się w drżącym jądrze twojej istoty, która jak kameleon
przybiera kolor kolejnych pasażów. Niebieskie lamówki brutalnie
rozrywane eksplozjami histerycznie żółtych jaskółczych skrzydeł.
Głęboki mrok, to samo powietrze, lecz barwa musi mieć
konsystencję zdolną wyhamować prędkość upadku. Spadanie przez
noc nie jest mniej niebezpieczne, ale dokonuje się wolniej, roje
iskier, jakie pod postacią gwiazd rozbryzgują się wokół wyspy,
wzlatują niespiesznie i można je długo oglądać w szarej, podobnej do
mleka warstwie, w której niby z wielkiego niewidzialnego wymienia
tryskają białe strugi.
A zatem świt. Lucasa Egmonta, który leżał na piasku twarzą w
dół, z ranną nogą, tą z przekłutą łydką, lekko uniesioną niby długi,
łagodnie pochyły wiadukt, budziły powoli cierpko szare, ostre pręgi
malowane na jego powiekach. Lękliwie skulone pod rozedrganymi
błonami oczy widziały nadpełzającą po piasku jego własną dłoń.
Napęczniałe ropuchowate zwierzę o krwawiących kończynach. Precz,
chciał krzyknąć, zostaw mnie, lecz zwierzę tylko drążyło w piasku
dołki, z których ku niebu wznosiły się cienkie jak miedziane druty
smużki oślepiająco białego dymu.
Określić położenie: chciał krzyczeć, ale nie był w stanie, bo
usta niby duża drżąca pięść zatykał mu język. Przy utknięciu na
mieliźnie blaszane kanistry z wodą pitną wypadły przecież za burtę,
roztrzaskały się na ostrej rafie. Teraz jak na pół wychylone z wody
foki leżały po morskiej stronie grzebienia, a powolne martwe fale,
które w niekończących się przenikliwie niebieskich seriach odrywały
się od linii horyzontu, dniem i nocą bębniły miękkimi knykciami w
ich połyskujące blaszane barki.
A zatem mieli przynajmniej muzykę. Stłumione głuche
dudnienie bębnów pogrzebowych bezlitośnie przebijało się przez
szmer martwej fali, a Lucas Egmont odkrył, kiedy wyspa pędziła
przez gorące, ogniście żółte regiony, że cienkie, rozedrgane kable
muszą łączyć jego nerwy słuchowe z irytującym bębnieniem od
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • losegirl.htw.pl