[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Dan Simmons

EDEN W OGNIU

 

 

 

Robertowi Blochowi,

który nauczył nas, że dreszcz zgrozy

jest tylko interesującym składnikiem

całości, służącej wysławianiu

misterium istnienia, miłości i radości życia

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

E Pele e! Blednie Droga Mleczna.

E Pele e! Noc odmienia swe oblicze.

E Pele e! Wyspę ogarnia czerwona poświata.

E Pele e! Wstaje purpurowa jutrzenka.

E Pele e! Cienie ustępują promieniom słońca.

E Pele e! Z twego wnętrza dochodzi odgłos grzmotu.

E Pele e! W twoim kraterze jest uhi-uha.

E Pele e! Zbudź się, powstań, wróć.

Hulihia ke au, Prąd odwraca bieg

Na początku słychać tylko wycie wiatru. Wiatr dmie na przestrzeni sześciu tysięcy kilometrów otwartego oceanu. Nie napotyka na żadne przeszkody, prócz okrytych białymi grzywami fal i przygodnych, zbłąkanych mew, zanim nie uderzy o urwiste magmowe skały i dziwacznie ukształtowane głazy, sterczące u południowo-zachodniego wybrzeża największej wyspy Hawajów. Ale kiedy już do nich dotrze wyje i jęczy zagłuszając niemal ustawiczny łoskot fal przyboju i szum rozdygotanych liści palm, które tworzą sztuczne oazy pośród bezładnej gmatwaniny zwałów zastygłej lawy.

Na tych wyspach istnieją dwie jej odmiany. Hawajskie nazwy dobrze je charakteryzują: lawa pahoehoe jest zwykle starsza i zawsze zastyga w spokojne, faliste albo łagodnie wybrzuszone kształty 0 gładkiej powierzchni; a ‘a j est młoda i postrzępiona, o krawędziach ostrych jak nóż, tworząca groteskowo uformowane baszty i dziwaczne, bezładnie rozrzucone bryły. Po całym stoku południowego masywu Kona, sięgającego wybrzeża, spływają od wulkanów ku morzu wielkie, szerokie rzeki pahoehoe, ale to właśnie nadmorskie klify 1 rozległe pola a ‘a strzegą stu pięćdziesięciu kilometrów zachodniego brzegu niczym szeregi zbrojnych wojowników, zaklętych w czarny kamień o ostrych jak brzytwa krawędziach.

W tym kamiennym labiryncie hula wiatr; gwiżdże między niefo-remnymi kolumnami z a ‘a, wyje w szczelinach i pustych teraz komi-nach, którymi niegdyś uchodziły wulkaniczne gazy i rozpalona lawa. Jego siła wzmaga się z nadej ściem nocy. Mrok ściele się stopniowo od nabrzeżnych pól a ‘a aż po wierzchołek Manua Loa, który sięga trzech i pół kilometra ponad poziom morza. Większa część czarnego masywu, wzniesionego przez wulkan niczym tarcza, zasłania niebo od północy i zachodu. O pięćdziesiąt kilometrów stąd, ponad coraz ciemniej sząkalderą, ścielą się nisko obłoki wulkanicznych popiołów, połyskując pomarańczowym odblaskiem niewidocznych erupcji.  - Więc jak, Marty? Dostaniesz karniaka?

W zapadającym mroku ledwo majaczą sylwetki trzech mężczyzn, a ich głosówprawie nie słychać w gwiżdżącym wietrze. Zaprojektowane przez Roberta Trenta Jonesa Juniora pole golfowe znaczą wąskie, kręte języki trawy i gładkie jak dywan łączki, wijące się pośród zwałów czarnej a ‘a. Rosnące wzdłuż trawiastych ścieżek palmy kołyszą się i szeleszczą na wietrze. Oprócz trzech mężczyzn, na polu golfowym nie ma nikogo więcej. Jest już całkiem ciemno. Z piętnastego odcinka, na którym gracze pochylają się ku sobie, aby przekrzyczeć wiatr i szum przyboju, światła nadmorskiego kurortu Mau-na Pele wydają się bardzo odległe. Każdy z mężczyzn j eździ po polu własnym golfowym wózkiem. Trzy małe pojazdy wyglądajątak, jakby także zbiły się w gromadkę, chroniąc się przed wyjącym wiatrem.

- Pewnie poleciała w te cholerne skały - mówi Tommy Petres-sio. Pomarańczowa wulkaniczna poświata rzuca czerwonawy odblask na gołe ramiona i opaloną twarz niskiego mężczyzny. Petressio ma na sobie golfowy strój z trykotu w jaskrawą żółto-czerwoną kratę. Jego twarz o ostrych rysach osłania nisko naciągnięta czapka, z ust sterczy mu grube, nie przypalone cygaro.  - Nie mogła polecieć w żadne skały - zaprzecza Marty DeVries. Pociera brodę, skrobiąc paroma pierścionkami szczeciniasty zarost.  - Ale nie widać jej w tej cholernej trawie -jęczy Nick Agaja-nian. Ma na sobie cytrynowo-zieloną koszulę, która opina jego potężny brzuch. Szerokie nogawki kraciastych szortów kończą się piętnaście centymetrów nad bladymi, guzowatymi kolanami. Na nogach ma długie czarne podkolanówki. - Chyba byśmy jązobaczyli, gdyby leżała gdzieś tu blisko. W dodatku nie ma tu żadnych cholernych nierówności, tylko trawa i te skałki, które wyglądająjak skamieniałe owcze balasy.

- Gdzieś ty mógł widzieć owcze balasy? - Tommy odwraca się w mroku i opiera na drewnianym kiju.

- Widziałem kupę rzeczy, więcej niż ci się zdaje - kwęka Nick.  - Taak... - mówi Tommy - wlazłeś w nie chyba, kiedy jako szczeniak próbowałeś rozprawiczyć na łące jakąś owieczkę. - Pociera zapałkę i osłania ją dłońmi, próbując piąty już raz przypalić cygaro. Wiatr zdmuchuje ją w mgnieniu oka. - Nic z tego.

- Skończcie z tymi głupotami - mówi Marty DeVries. - Rozejrzyjcie się za moją piłką.

- Twoja piłka wpadła w te zafajdane skałki - mamrocze Tommy obracając w ustach cygaro. - To był twój pomysł, żeby przyjeżdżać na tę cholerną wyspę. - Wszyscy trzej mają trochę po pięćdziesiątce i są szefami działów sprzedaży w firmach handlujących samochodami w okolicy Newark. Od lat jeżdżą razem na golfowe urlopy; czasem zabierają ze sobą żony, czasem dziewczyny, z którymi właśnie kręcą, ale najczęściej wybierają się po prostu we trójkę.  - Rzeczywiście - warczy Nick. - Bo i co to za dziura, z tyloma pustymi pokojami, z tym cholernym wulkanem i całą resztą?

Marty podchodzi do krawędzi bezkresnego pola skamieniałej lawy i wtyka metalowy kij numer pięć między dwie wysokie skały.

- O co wam chodzi? Dlaczego tu przyjechaliśmy? - oburza się. -To najnowszy ośrodek na Hawajach. Wielka impreza samego Trumbo...  - Taak... - śmieje się Tommy. - Popatrzcie tylko, co Big T ma z tego wszystkiego.

- Dajcie temu spokój - mówi Marty DeVries. - Pomóżcie mi lepiej znaleźć moją piłkę. - Wchodzi między dwa czarne głazy wielkości postawionego na sztorc volkswagena. Ziemia pokryta jest tu przeważnie piaskiem.  - Coś ty - protestuje Nick. - Dopisz sobie lepiej parę punktów karnych Marty. Robi się ciemno. Nie widzę nawet własnej ręki, jak ją wyciągnę przed siebie. - Wykrzykuje ostatnie słowa, żeby dotarły przez szum wiatru i fal do Marty’ego, który zagłębia się w skalny labirynt. Piętnasty odcinek biegnie wzdłuż klifowych skał na południe od palmowego gaju, zajmującego większą część terenów ośrodka, a fale rozbijają się wznosząc fontanny bryzgów o niecałe czterdzieści stóp od miejsca, w którym kręci się trójka facetów.

- Hej, tujestścieżkaaż do samej wody-wołaMarty DeVries. -Zdaje się, że widzę moją... nie, to tylko pióro mewy czy coś takiego.  - Wyłaź stamtąd i pisz te cholerne karne punkty - wrzeszczy Tommy. - Nick i ja nie będziemy tam włazić. Te skały są diabelnie ostre.  - Taak, wracaj - krzyczy w kierunku czarnych głazów Nick Aga-janian. Teraz nie widać już nawet żółtej golfowej czapeczki Mar-ty’ego.  - Ten głupek chyba nas nie słyszy - mówi Tommy.  - Zgubimy się tu przez tego zasrańca - narzeka Nick. Wiatr porywa mu czapkę, Nick rzuca się za nią w poprzek szlaku. Dopada jej w końcu, czapka przylepia się do jednego z wózków.

Tommy Petressio krzywi się z niesmakiem.

- Chyba nie można się zgubić na głupim polu golfowym. Nick wraca, ściskając w ręku czapkę i metalową szóstkę.

- Na takim j ak to można, i to j ak cholera - wskazuj e rękoj eścią kija poszarpane skały i tłukące o nie fale przyboju. - W tym skamieniałym owczym łajnie.

Tommy jeszcze raz próbuje przypalić cygaro. Wiatr zdmuchuje płomień zapałki.

- Cholera!

- Ja tam nie wejdę - mówi Nick. - Mógłbym sobie złamać nogę.

- Albo mógłby cię ugryźć wąż.

Nick cofa się o krok od brył czarnego wulkanicznego żużla.

- Na Hawajach nie ma chyba żadnych węży, no nie? Tommy macha lekceważąco ręką.

- Tylko boa dusiciele. I kobry... cała masa.

- Chrzanisz - w głosie Nicka pobrzmiewa niepewność.  - Nie widziałeś dziś po południu takich małych, łasiczkowa-tych zwierzątek w kwiatach? Marty powiedział, że to mangusty.

- Naprawdę? - Nick ogląda się przez ramię. Ostatnie odblaski zmierzchu utonęły już w mrokach nocy. Daleko nad oceanem widać połyskujące gwiazdy. Światła hotelu wydają się bardzo odległe. Ciągnący się ku południowi brzeg okrywają ciemności. Po stronie północno-zachodniej widać blade odblaski wulkanu. - Nie zalewasz?

- Wiesz, czym żywią się mangusty?

- Jagodami i gównem? Tommy kręci przecząco głową.

- Wężami. A najczęściej kobrami.

- Chodźmy już stąd, do diabła - mówi Nick, ale zaraz przystaj e w miejscu. - Czekaj, czekaj, zdaje się, że widziałem coś takiego na sznurku. Te łasicowate...  - Mangusty.

- Niech im będzie. Oglądałem je w Indiach. Masz pojęcie, turyści płacą tam za to, żeby popatrzeć jak one żrą kobry, i to na rogu ulicy czy gdzie popadnie.  Tommy kiwa ze zrozumieniem głową.

10

- Węże tak się tu rozpleniły, że Trumbo i inni inwestorzy zaczęli sprowadzać na wyspę mangusty, i to tysiącami. Gdyby ich nie było, budziłbyś się rano z boa dusicielem owiniętym dookoła kostek u nóg i kobrą wgryzającą ci się w palanta.  - Chyba ci się w mózgu zagnieździły skowronki - mówi Nick, ale przezornie robi krok w kierunku wózka.

Tommy potrząsa głową i chowa cygaro do kieszonki na piersiach.  - To jest naprawdę bez sensu. Za ciemno, żeby dokończyć partię. Gdybyśmy pojechali jak zawsze do Miami, mielibyśmy pole oświetlone przez całą noc. A zamiast tego sterczymy tutaj, w samym środku tego... - wskazuj e pogardliwym ruchem ręki na zwały zastygłej lawy i ciemny zarys wulkanu w oddali.  - W samym środku pieprzonego siedliska węży - kończy Nick sadowiąc się w wózku. Wsuwa swoją szóstkę do torby. - Jestem za tym, żeby skończyć z tą pieprzoną zabawą, pojechać do hotelu i poszukać jakiegoś baru.  - Ja też - zgadza się Tommy i rusza powoli w kierunku swojego wózka. - Jeżeli Marty nie wróci do rana, pomyślimy, komu by o tym powiedzieć.  Wtedy rozlega się krzyk.

Marty DeVries zagłębił się w przejście, które wydawało mu się piaszczystą, porośniętą karłowatą trawą ścieżką wijącą się między głazami z a ‘a i bryłami wulkanicznego żużla. Był pewien, że j ego piłka musiała polecieć gdzieś tutaj. Gdyby zobaczył jąna tym cholernym piachu, mógłby wybić j ą stąd napoleijeszcze zachować twarz w tej cholernej partii. Do diabła, gdyby nie leżała na piasku, mógłby jąna nim położyć, a potem wybić uderzeniem kija. Anawet, pal licho, wcale nie musiałby jej wybijać, zamachnąłby się i po prostująrzucił... Nick i Tommy byli zbyt leniwi, żeby wchodzić tu za nim, więc zobaczyliby tylko doskonale wybitą piłkę, wylatującą z tego wulkanicznego gówna i spadającą dokładnie na środek szlaku. Stamtąd już można było wbić ją do dołka jednym łatwym uderzeniem. Marty pokazał przecież, że ma całkiem dobrą rękę, kiedy startował w pucharowych zawodach w Newark.

Rozmyślając o tym uświadomił sobie nagle, że przecież, do wszystkich diabłów, wcale nie musi szukać tej przeklętej piłki. Sięgnął do kieszeni i wyjął Wilsona Pro Sport, taką samą, jakiej użył w tej partii. A potem odwrócił się, żeby odrzucić ją na pole.

Ale gdzie ono jest, to piekielne pole?

11

Całkiem się pogubił wśród bezładnie rozrzuconych głazów. Zobaczył, że niebo usiane jest gwiazdami. Ale „ścieżki”, którą tu schodził, nie było już widać tak wyraźnie - piaszczyste dróżki prowadziły we wszystkie strony. Znalazł się w samym środku jakiegoś cholernego labiryntu..

- Hej! - zawołał. Gdyby Tommy albo Nick odkrzyknęli, mógłby rzucić piłkę w ich kierunku.

Nie było odpowiedzi.

- Hej, przestańcie się wygłupiać, gnojki. - Marty zdał sobie sprawę, że zbliżył się trochę do nadbrzeżnych urwisk; łoskot przyboju był tu 0 wiele głośniejszy. Ci idioci prawdopodobnie nie słyszeli jego głosu z powodu tego kretyńskiego wiatru i kretyńskich fal, tłukących o kretyńskie skały. Zaczął żałować, że nie pojechali jak zwykle do Miami. -Heej! - krzyknął znowu, ale głos brzmiał zbyt słabo nawet w j ego własnych uszach. Wulkaniczne głazy sterczały tu w górę na cztery albo i więcej metrów, a ich szklista powierzchnia połyskiwała cholerną pomarańczo wąpoświatą od wulkanu. Agentka z biura podróży mówiła im wprawdzie o czynnym wulkanie, ale wyjaśniła też, że znajduje się on daleko od południowego brzegu wyspy i nie stanowi żadnego zagrożenia. Dodała, że z powodu tej niewielkiej erupcji ludzie pędzą całymi gromadami na wyspę, i że robią tak zawsze, jak tylko wulkan ożywa choć trochę. Powiedziała też, że hawaj skie wulkany to tylko takie ładne faj erwerki, które nigdy nie wyrządziły nikomu żadnej krzywdy.

Więc dlaczego ten przeklęty ośrodek Trumba w Mauna Pele j est tak cholernie pusty? - pomyślał Marty. Nie tracił jednak nadziei, że koledzy usłyszą go w końcu.

- Hej! - krzyknął znowu.

Na lewo od niego rozległ się jakiś dźwięk. Bliżej nadbrzeżnych klifów. Coś jakby jęk.

- Przeklęte głupki - mruknął Marty pod nosem. Jeden z tych błaznów, albo może obaj weszli szukając go między te głazy i pokaleczyli się. Prawdopodobnie któryś skręcił albo złamał nogę. Marty miał nadzieję, że przytrafiło się to Nickowi: wolał grać z Tommym 1 byłoby mu przykro spędzić resztę urlopu na przyglądaniu się, jak Nick wygrzebuje się z piaszczystych pułapek.

Jęk zabrzmiał jeszcze raz, tak cichy, że ledwo można było go usłyszeć poprzez szum wiatru i łoskot fal.

- Idę! - krzyknął Marty, schował piłkę z powrotem do kieszeni i ruszył ostrożnie po lekkiej pochyłości między głazami, podpierając się okutym kij em jak laską.

12

Zajęło mu to więcej czasu niż myślał. Którykolwiek z tych kretynów zalazł aż tu, żeby sobie zrobić coś złego, musiał naprawdę całkiem stracić orientację. Marty miał nadzieję, że nie będzie musiał dźwigać głupiego zasrańca na górę.  Jęk dał się słyszeć znowu. Tym razem zakończył się czymś w rodzaju świszczącego westchnienia.

A jeśli to nie jest Nick ani Tommy? - pomyślał nagle Marty. Przeleciało mu przez głowę, że wcale mu się nie uśmiecha wyprowadzanie stąd jakiegoś nieszczęśnika, który nie umie znaleźć drogi w skałkach. Przyjechał na tę cholerną wyspę pograć w golfa, a nie udawać dobrego Samarytanina. Gdyby się okazało, że to ktoś miejscowy albo jakiś inny typek, powiedziałby mu, żeby się niczym nie przejmował i ruszyłby z powrotem, prościutko do hotelowego baru. Przeklęty ośrodek był prawie zupełnie pusty, ale chyba znajdzie się tam ktoś, kogo można by wysłać po głupka, który zrobił sobie coś złego.

Świszczące westchnienie odezwało się znowu.

- Już niedaleko - mruknął Marty. Poczuł na twarzy niesione z wiatrem kropelki morskiej wody. Klifowe skały muszą być gdzieś tutaj, całkiem blisko. Urwiska nie są tu wysokie, wznoszą się najwyżej o jakieś siedem metrów nad wodą. Ale lepiej uważać. Gwiazdy pochowały się w chmurach. Żeby do reszty schrzanić sobie ten urlop, potrzebował tylko zwalić się z klifu głową w dół prościutko do cholernego Pacyfiku. - Idę, idę! - rzucił szorstko, kiedy pojękiwanie dało się słyszeć znowu. Dochodziło zza najbliższego czarnego głazu.  Wszedł na niewielką, otwartą przestrzeń między głazami a ‘a i zatrzymał się. Ktoś leżał na piasku. Nie był to Nick ani Tommy. A tak w ogóle... nie był to żywy człowiek, ale ciało. Marty widywał już umarlaków i nie miał wątpliwości, że ma przed sobą zwłoki. Więc jeśli ktoś tu jęczał, to na pewno nie ten truposz.

Leżąca postać była prawie całkiem naga, miała tylko coś w rodzaju mokrej

przepaski na biodrach. Marty podszedł bliżej i stwierdził, że to mężczyzna -

niski i krępy, z dobrze rozwiniętymi mięśniami łydek, jak u biegacza. Wyglądał

tak, jakby leżał tu już od jakiegoś czasu: miał nienaturalnie zbielałą skórę,

łuszczącą się od początków rozkładu, a jego palce wyglądały jak białe robaki,

gotowe w każdej chwili wkręcić się znowu w piasek. Za tym, że jęki nie

pochodziły od tego faceta, przemawiało jeszcze parę innych rzeczy: w długie

włosy mężczyzny wplątane były wodorosty, w jednym oku, widocznym pod uniesioną

powieką, odbijały się gwiazdy niczym

13

w kawałku szkła, po drugim zaś został tylko pusty oczodół, a z otwartych ust leżącego wyłaził właśnie mały krab.

Marty poczuł, że zaraz zwymiotuje, ale zapanował nad sobą i podszedł bliżej, wyciągając przed siebie metalowy kij. W nozdrza uderzył go odór, obrzydliwa mieszanina zapachu morza i rozkładającego się ciała. Fale oceanu musiały wyrzucić je aż tu, bo trup leżał na jednej z tych niskich, ostrych magmowych skał, które wyglądają jak małe stalaktyty czy stalagmity, czort jeden wie, jak je nazwać.

Dotknął zwłok końcem kija. Trup zakołysał się lekko, jakby unosiły go morskie fale.

- Jezu! - szepnął Marty. Odniósł wrażenie, że leżące przednim zwłoki należą do garbatego karła. Chociaż kręgosłup faceta był pogruchotany i skrzywiony od uderzeń o skały już po śmierci, gość miał garb jak sam cholerny Quasimodo.  A na garbie widać było niesamowity tatuaż.

Marty pochylił się i wsparł mocniej na kiju, próbując powstrzymać torsje.  Wytatuowane szczęki rekina zajmowały całe wybrzuszenie między łopatkami i ginęły gdzieś pod pachami. Rysunek był naprawdę przedziwny, prawie trójwymiarowy; ten, kto go wykonał, użył czarnego jak smoła tuszu do wyrysowania otwartej paszczy rekina, a jego zęby wypełnił białym kolorem.

Chyba krajowiec, pomyślał Marty. Postanowił wrócić z Nickiem i Tommym do hotelu, golnąć sobie parę szklaneczek szkockiej whisky, a potem powiedzieć komuś z obsługi, że jakiś miejscowy wyleciał z żaglowej łodzi. Dodałby też, że nie ma pośpiechu, bo facet nigdzie nie ucieknie.

Wyprostował się i szturchnął garb kijem, a potem przesunął jego koniec, aż prześliznął się ku wyrysowanej czarnym tuszem paszczy.  Główka kija zapadła się do środka.

- Ki czort? - rzucił Marty i pociągnął kij z powrotem. Ale nie zdążył - szczęki rekina zacisnęły się na główce. Marty usłyszał kłapnięcie ostrych zębów uderzających o węglowe włókno.

Popełnił błąd, tracąc kilka cennych sekund na wyszarpywanie kija - dostał go w prezencie od Shirley, swojej obecnej dziewczyny - ale w chwilę potem zdał sobie sprawę, że dzieje się coś dziwnego. Poczuł, że przegrywa w tym osobliwym przeciąganiu liny, puścił więc rękojeść, jakby trzymał w ręku rozpalony pogrzebacz, i rzucił się do ucieczki.

14

Nie zrobił nawet trzech kroków, kiedy powstrzymały go cienie poruszające się między skałami.

- Tommy? - szepnął. - Nick? - Ale rzucając w ciemność te pytania wiedział już, że to nie jest żaden z jego przyjaciół.

Cienie wśliznęły się na piasek między głazami.

Nie będę krzyczał, pomyślał, czując jak cała odwaga opuszcza go wraz ze strumieniem uryny, spływającej nogawką spodenek. Nie będę krzyczał. Nie ma żadnego prawdziwego zagrożenia. To jakiś głupi żart, jak wtedy, gdy Tommy zjawił się na moich urodzinach przebrany za gliniarza. Nie będę krzyczał. Z otwartymi ustami i ściśniętym gardłem zrobił ostrożnie krok do tyłu.  Szczęki rekina zamknęły się na kostce jego nogi.

Z gardła wyrwał mu się przeraźliwy wrzask.

Kiedy rozlegają się krzyki, Tommy i Nick są już przy swoich golfowych wózkach. Zatrzymują się i zaczynają nasłuchiwać. Szum wiatru i łoskot fal jest tak głośny, że wołanie musi być naprawdę potężne, aby przedrzeć się przez te hałasy.  Tommy odwraca się do Nicka.

- Cholera, pewnie złamał sobie nogę.

Nick siedzi już w wózku. Jego twarz, osłonięta od wulkanicznej poświaty, jest całkiem biała.

- Albo wlazł na węża.

Tommy wyciąga z kieszonki zgasłe cygaro i ściska je w zębach.  - Nieprawda, na Hawajach nie ma węży. Nabierałem cię tylko. Nick zerka w jego kierunku.

Tommy wzdycha i rusza w kierunku skalnego labiryntu.

- Ejże! - woła za nim Nick. - Masz zamiar wdepnąć w owcze gówno?

Tommy zatrzymuje się na samej krawędzi wulkanicznego pola.

- A co proponujesz? Mamy go tak zostawić? Nick zastanawia się przez chwilę.

- Może pojedziemy po jakąś pomoc? Tommy krzywi się niechętnie.  - Taak, a potem wrócimy i nie znajdziemy go w ciemnościach. I co, polecimy do domu i powiemy Connie i Shirley, że zostawiliśmy Marty’ego, żebytu zdechł? Chyba nie. A poza tym, głupi gnojek prawdopodobnie rąbnął się tylko nogą o jakiś kamień.

Nick kiwa potakująco głową, ale nie rusza się z miejsca.

15

- Więc jak, idziesz? Czy masz zamiar tu siedzieć, żeby Marty miał cię do końca twojego marnego żywota za zwykłego tchórza?

Nick myśli przez dobrą minutę, wreszcie kiwa głową i wychodzi z wózka. Rusza w kierunku wulkanicznych skałek, potem wraca do wózka, wyciąga kij i podchodzi po ciemnej trawie do Tommy’ego.

- Po cholerę ci to?

- Sam nie wiem - mówi Nick. - Może ktoś tam j est? Dochodzące z wulkanicznego pola krzyki cichną.

- Tak, tam jest Marty.

- Miałem na myśli kogoś innego - mówi Nick. Tommy kręci pogardliwie głową.  - Posłuchaj, to nie Newark, tylko Hawaje. Nie ma mowy, żeby był tam ktoś, komu nie dalibyśmy rady. - Wchodzi między skały, wypatrując niewyraźnych śladów pozostawionych na piasku przez golfowe buty Marty’ego.  Krzyki odzywają się znowu. Tym razem słychać dwa głosy, ale na polu golfowym nie ma nikogo, kto mógłby je usłyszeć. Budynki kąpieliska to tylko odległe światełka, migocące za zasłoną rozdygotanych na wietrze palmowych liści. W porowatych głazach a ‘a gwiżdże wiatr. Rosnące fale przyboju z łoskotem rozbijają się o niewidoczne nadbrzeżne skały.

Po chwili krzyki cichną i tylko wiatr i fale napełniają noc hukiem, przypominającym głosy zjaw, zwiastujących śmierć.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • losegirl.htw.pl