[ Pobierz całość w formacie PDF ]

RUTH JEAN DALE

 

Fajerwerk miłości

(Fireworks!)

 

Przełożył Marek Zakrzewski

PROLOG

 

St. Louis, Missouri,

pierwszy tydzień czerwca

 

W tak zwanej prywatnej jadalni „Starej Gospody z Wszelakim Jadłem i Wyszynkiem” – jak to obwieszczał szyld – dwaj starsi panowie oddzieleni marmurowym blatem stołu spojrzeli na siebie nieufnie. Nie żywili do siebie przyjaznych uczuć, niemniej łączył ich wzajemny szacunek. Osiemdziesięcioczteroletni Thom T. Taggart z rancza Rocking T. w Teksasie i John Hayslip Randall Czwarty, lat siedemdziesiąt jeden, z bankierskiej rodziny Randallow w Bostonie, spotkali się z powodów od nich niezależnych.

– Halo, Taggart!

– Halo, Randall! Podali sobie ręce.

– Jak tam młody Jesse James? – spytał ironicznie John Randall, wydymając lekko patrycjuszowską wargę. Odsunął od stołu antyczne krzesło, strzepnął z niego wyimaginowany pyłek i usiadł.

Thom T. położył na stole teksański kapelusz z doskonałego filcu i przeczesał dłonią niesforne białe włosy. Wzrok mu pociemniał.

– Nie popuścisz, John, co? – Stary hodowca bydła z wściekłością opadł na fotel. – Grzecznie ci jednak odpowiem: mój wnuk czuje się doskonale, a czułby się jeszcze lepiej, gdyby tylko ta twoja pannica...

– Wypraszam sobie jakiekolwiek krytykowanie mojej wnuczki. Meg robi, co może. To wcale niełatwo samej wychowywać dziecko... – urwał, jakby sobie zdał sprawę, że własnymi słowami potwierdził, iż jego wnuczka wcale nie jest doskonała. Odchrząknął i poklepał się po kamizelce ciemnego eleganckiego garnituru.

– Wychowuje mego prawnuka sama, bo tak chciała – nie przepuścił Thom T. – bardzo jej to źle idzie.

Randall poczerwieniał.

– Chłopiec bywa czasami... niezdyscyplinowany, ale ma przecież dopiero siedem lat.

– Ja tam nie mówię o żadnej dyscyplinie – odburknął Thom T. – Lubię mocne charaktery i niesforne duchy. To bardzo dobrze, kiedy chłopak robi dużo szumu. Młody czy stary. Ale niestety ten chłopak... – Starszy pan westchnął i potrząsnął głową. – Przykro mi to mówić o moim z krwi i kości prawnuku, ale z niego robi się wymoczek.

– Szanowny pan posuwa się za daleko! – John uderzył pięścią w marmurowy blat. Thom T. aż podskoczył. – Ten chłopak jest mi oczkiem w głowie. Od nikogo nie zniosę podobnych obelg!

– Ani to obelgi, ani ja nie jestem nikt. Tylko spójrz na chłopaka, a od razu spostrzeżesz, że to bardziej Taggart niż jakiś tam Randall. A jeśli chodzi o oczko w głowie, to ja tego chłopca bardziej kocham niż, niż... – Thom T. przerwał, poszukując w pamięci odpowiedniego superlatywu dla określenia właściwego stopnia pradziadyczynej miłości. – Ja kocham tego chłopca bardziej niż cały cholerny stan Teksas – dokończył wreszcie.

John otworzył szeroko usta i jeszcze szerzej oczy.

– W takim razie – odparł biorąc się w garść – mogę założyć, iż na ten szczyt rodzinny przybyłeś w dobrej wierze, mając na sercu wyłącznie interes chłopaka.

Thom T. energicznie to potwierdził.

– Co do tego możesz się założyć o ostatnią koszulę, John. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby wyjaśnić status ojca chłopaka. Zbyt długo ojciec nie wie, co wybrać, owies czy siano.

– Przepraszam, że co? Owies czy siano?

Wzrok Thoma T. był pełen politowania dla miejskiego cepra.

– Ani jedno, ani drugie – pośpieszył z wyjaśnieniem. – Nie jest żonaty i nie jest nieżonaty. Ta twoja panna rzuciła go... kiedy to było? Cztery lata temu? Pięć?

– Zawsze byłem przeciwny temu małżeństwu, wiesz o tym dobrze...

Thom T. prychnął uznając ten niewątpliwy fakt.

– ...Niemniej przyznaję, że miejsce żony jest przy boku męża. – John ściągnął usta.

– Zaraz, zaraz, bądźmy sprawiedliwi dla twojej panny – odezwał się Thom T. – Nie zawsze się wie, gdzie będzie się akurat kręcił jeździec rodeo. A towarzyszyć mu jest jeszcze trudniej. – Thom T. wyraźnie nie chciał, by John Randall wydał się bardziej wyrozumiały. – Inna sprawa, że Jesse ma już trzydzieści dwa lata i dość w tym wieku kowbojowania na rodeo. Może by i zrezygnował, gdyby miał do czego dobrego wracać do domu.

– Meg nigdy się nie podobał ten jego zawód.

– Mało której mężatce się podoba. Tylko niezamężne na to lecą, aż im oczy na wierzch wyłażą.

Obaj panowie pokiwali głowami, zgodni co do tego faktu. Zapadła cisza. Wreszcie John przerwał ją z pewnym wahaniem:

– Chyba jest za późno na wskrzeszanie ich małżeństwa?

– Chyba za późno – zgodził się Thom T. – Nie jestem za rozwodami, ale czasami nie ma innego wyjścia.

– Rozwód! – powiedział z niesmakiem John. – W rodzinie Randallów od kilku pokoleń nie było rozwodu. A może i nigdy przedtem też nie było.

– Co ty mówisz? – powiedział Thom T. – Mimo że twoi przodkowie przyjechali na tym statku „May-flower” z pierwszymi emigrantami? – W niewinnym tonie pytania kryły się kolczaste intencje.

John spojrzał złym wzrokiem na Thoma T.

– Dla Randy’ego rozwód byłby w efekcie lepszą rzeczą niż takie coś... pół rodziny. Chłopiec potrzebuje ojca...

– No, przecież od początku ci to mówię! – wykrzyknął Thom T.

– Powiedziałem, że chłopak potrzebuje ojca, ale niekoniecznie tego, który dał mu życie. Jeśli Jesse i Meg nie są zdolni zapewnić chłopcu rodzinnych warunków, to Meg powinna się ruszyć i znaleźć kogoś, kto będzie chłopakowi ojcem.

Thom T. głośno wciągnął powietrze. Był bliski wybuchu, ale się opanował.

– Chłopak bardzo cierpi z powodu braku ojca – przyznał. – Potrzebni mu mama i tata na pełen etat.

– Zgoda. Na nieszczęście mama i tata Randy’ego nie mogą przebywać nawet paru minut w jednym pokoju, żeby nie wszcząć zaraz wojny domowej gorszej od tej, którą już mieliśmy.

Obaj starsi panowie długi czas milczeli. Łączył ich wspólny smutek. Po pewnym czasie Thom T. podniósł głowę i przemówił:

– Jaka szkoda, że nie możemy ich na mur zamknąć w jednym pomieszczeniu jak dwa żbiki i niech tam kłaki sobie wydzierają, aż się zmęczą i pogodzą.

Po tych słowach nastąpiła znowu cisza, ale inna, jakby pełna objawionej prawdy. Po chwili John wyprostował się.

– Kto wie! Może przypadkowo trafiłeś na właściwą receptę. Kto wie! Jeśli tylko ten twój wnuczek zgodzi się na kooperację...

– Kooperację! Nie to słowo. Mówimy o zwykłym szantażu.

– No, powiedzmy, że o pewnego rodzaju przymusie. Szantaż to strasznie brzydkie słowo.

– A nazywaj to sobie, jak chcesz, mój drogi. Ja sobie poradzę z Jesse’em, ale nie widzę sposobu, w jaki ty byś okiełznał na potrzebny czas tę swoją pannicę.

– A ja widzę. Postraszę, że skreślę jej pensję z funduszu powierniczego.

– Zrobiłbyś to, jakby zaczęła wierzgać?

– Nie tylko to, ale dużo więcej. Ale nic się nie bój, nie będę poddany próbie. Ty natomiast nie masz równie potężnego argumentu, jeśli Jesse James nie zechce cię posłuchać.

– To prawda, że finansowego bicza nie mam

– Thom T. pochylił się konfidencjonalnie. – Jesse i Boone dostali już swoje, kiedy ich rodzice zginęli. – Thom T. chytrze się uśmiechnął. – Mam natomiast jednego asa w zanadrzu...

– No gadaj, co! Mówże, człowieku!

Thom T. jednak się nie spieszył. Zniecierpliwienie Johna sprawiało mu wyraźnie przyjemność.

– Mogę mu zagrozić, że sprzedam Rocking T. John wydawał się bardzo rozczarowany tym wyjaśnieniem.

– I to miałoby wystarczyć? – spytał z niedowierzaniem?

– O tak, Jesse aż się pali do tego rancza i dostanie je, kiedy się przeniosę na łono Abrahama. Nikt inny w rodzinie nie jest tak zainteresowany Rocking T. A jego brat to już całkiem nie.

I znowu zapadła dłuższa cisza, po której John Randall pochylił się do przodu i powiedział poufnie:

– Z tego może coś wyjść.

– Musi wyjść. Nie ma innego sposobu, jeśli o tych dwoje chodzi. – Thom T. przechylił głowę i powiedział niemal zaczepnie: – Ale polecą pióra! Fajerwerk będzie nie lada.

John zlekceważył to ostrzeżenie wzruszeniem ramion.

– No cóż, wyjątkowa sytuacja wymaga zastosowania wyjątkowych metod. Ale powiedz mi, gdzie...

– Oczywiście tam, gdzie spędzili miodowy miesiąc. W teksańskich górach. Daleko, daleko do reszty świata. Z wyjątkiem jednej małej mieściny.

– Z tego co pamiętam, to oni chyba jeszcze nigdy tam nie wrócili.

– Nie. Ale pewno aż kipi tam od pięknych wspomnień. – Thom T. mrugnął porozumiewawczo. – Z tej twojej pannicy to marna żona, ale dziewczyna jest ładna, przyznać trzeba.

– Może zamówimy obiad i przejdziemy do omawiania szczegółów – zaproponował John z surową powagą. – Zamierzam jeszcze dziś wieczorem lecieć do Bostonu.

– Dobra myśl. No to zadzwoń na kelnera. John uczynił to.

– Podają tutaj doskonałe steki – oświadczył swym zwykłym pompatycznym tonem.

– Być może, być może. Chociaż steków to my mamy dość w Teksasie. Więc ja sobie zamówię coś, co zamawiam zawsze, kiedy jestem w St. Louis.

– A co takiego?

–W tym mieście mają tylko jeden łuk, a nie dwa jak w reklamie McDonalda, ale kiedy widzę ten łuk w St. Louis, to zawsze mam ochotę na hamburgera.

San Felipe, Kalifornia,

drugi tydzień czerwca

 

Jesse James Taggart trzymał się ile sił górnego prętu ogrodzenia, wlepiwszy wzrok w dziko rzucającego się konia o złowrogo brzmiącym imieniu: Wdowirób. Dookoła wznosiły się tumany pyłu, z nieba lał się żar, uszy drażnił hałas i jazgot rodeo, ale Taggart był myślami bardzo daleko. Ta kobieta ma tupet. Na mnie zwala winę ponieważ nie może sobie poradzić z Randym! Nieświadomie klepnął się w kieszeń kraciastej koszuli, gdzie schował list. Rozpieszcza chłopaka. Był tego absolutnie pewien. Randy potrzebuje silnej ręki i od czasu do czasu staromodnego, ale niezawodnego w takich przypadkach lania. Chłopak potrzebuje ojca. Roztargniony rzucił okiem przez ramię. Ruda wielbicielka, która niestrudzenie wszędzie za nim podążała, stała sobie nie opodal z uśmiechem na twarzy. Jesse coś tam jeszcze mruknął i szybko odwrócił wzrok od głębokiego dekoltu.

– Za żadne skarby! – powiedziała zaciągając zachodnim akcentem. – Nie skłoniłbyś mnie nigdy, żebym wsiadła na takiego dzikusa. – Mrugnęła porozumiewawczo dając do zrozumienia, że dałaby się skłonić do innych wyczynów.

Jesse przełknął ślinę i skupił uwagę na tym, co go za chwilę czeka. A to wszystko też jest winą Meg, pomyślał ze złością. Spojrzał na rudowłosą. Łatwiej byłoby człowiekowi podrapać się w ucho łokciem, niż przekonać takie kobietki, że obrączka, którą nadal nosi, jeszcze coś znaczy...

– Uważaj J. J.!

Usłyszał ostrzeżenie w chwili, gdy rozjuszony Wdowirób uniósł łeb i wspiął się na tylnych nogach. Przez ułamek sekundy wzrok człowieka skrzyżował się z końskim. W spojrzeniu zwierzęcia było ostrzeżenie dla zuchwalca, który będzie na tyle głupi, że spróbuje go dosiąść.

– Cieszę się, że to ty masz na nim siedzieć, a nie ja – powiedział jeden z kowbojów usiłujących utrzymać zwierzę. – W jego oczach widzę zapowiedź czegoś niedobrego.

Jesse pochwycił mocno skórzaną rączkę umocowaną na pasie zapiętym tuż za łopatkami ogiera. Opuścił się na grzbiet konia i muskularnymi nogami objął mocno koński grzbiet. To jeszcze bardziej rozsierdziło Wdowiroba. Jesse warknął:

– Jestem już za stary na takie szaleństwa.

– Aleś znalazł moment na spowiedź. – Pomagający mu kowboj wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Jesse był wściekły. Ależ Meg wybrała sobie czas! Właśnie teraz musi go zawiadamiać, że nie daje sobie rady z Randym i do tego projektować oddanie chłopca do jakiejś prywatnej szkoły. Randy nie potrzebuje żadnej tam szkoły z internatem, tylko silnej, ale i kochającej dłoni. Usłyszał swoje nazwisko:

– ...J. J. Taggart z San Antonio w Teksasie, były kontynentalny czempion, wyjedzie z boksu piątego. Dosiada Wdowiroba, a ogier zasłużył na to imię... ha, ha! Już z niejednej żony zrobił wdowę!

W czasie tej zapowiedzi Jesse doszedł do ostatecznego wniosku, że nadszedł już czas, aby włączyć się w całą sprawę. Randy to przecież także jego syn. Bramka boksu stanęła nagle otworem. Wdowirób rzucił się jak szalony. Zatopiony w myślach Jesse został w pełni zaskoczony. Wytrzymał jedynie dwa wściekłe skoki rozszalałego rumaka i znalazł się na ziemi. Leżał oszołomiony. Usiłując złapać oddech czuł, że boli go wszystko, najmniejsza nawet kosteczka. Jak się ma trzydzieści dwa lata, pomyślał, to już się nie uprawia takiego sportu. Otworzył oczy i ze zdumienia zamrugał parę razy. Na ogrodzeniu areny ujrzał uczepioną drewnianego prętu, niby sęp, pochyloną ku niemu, znajomą sylwetkę. To niemożliwe! Cóż by w Kalifornii robił jego dziadek, Thom T. Taggart? Dziadek nienawidził samolotów. Latał, kiedy już nie było innego wyjścia. Jesse podniósł się, ukląkł w pyle areny podpierając się dłońmi. Potrząsnął parę razy głową, jakby to miało pomóc mu odzyskać jasność myślenia, która mu będzie zaraz bardzo potrzebna, jeśli to jest rzeczywiście Thom T. Jeden z klaunów towarzyszących imprezom rodeo pochyli się nad Jesse’em:

– Wszystko w porządku?

Jesse półprzytomnie skinął głową. Klaun klepnął Jesse’a po plecach i fiknął koziołka ku uciesze zgromadzonej publiczności. Jesse raz jeszcze spojrzał na ogrodzenie. Nie miał już wątpliwości – to był Thom T. Siedział sobie na drewnianym pręcie i przywoływał Jesse’a zakrzywionym palcem. Diaboliczny wyraz twarzy dziadka wskazywał, że coś się święci.

W tym samym prawie czasie,

na drugim skraju kontynentu w Bostonie,

stan Massachusetts

 

Margaret Randall Taggart, czyli Meg, usiłowała skupić rozproszone myśli. Zbyt długo już trwało nudne wystąpienie pani Felicity Holliwell na temat przyszłych korzyści z nowego oddziału dziecięcego szpitala. Meg udostępniła bostońską rezydencję dziadka na zebranie komitetu budowy nowego szpitalnego skrzydła. Z tej właśnie okazji zjawiła się szóstka miejscowych dam-społecznic.

Meg żałowała swojego gestu dobrej woli. Cel był oczywiście bardzo chwalebny, niemniej Margaret Randall Taggart miała obecnie na głowie ważniejsze sprawy. Na przykład ten telefon w zeszłym tygodniu. O...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • losegirl.htw.pl